Na koniec roku

To będzie dwu­dzie­sty ósmy – i pew­nie ostat­ni – wpis w tym roku. Cie­ka­we, jak mi pój­dzie w Nowym Roku. Na deser: zdję­cie z Kalisza:

Ratusz w Kaliszu

W tym roku żad­ne spek­ta­ku­lar­ne wyda­rze­nia nie mia­ły miej­sca, nawet na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu 🙂 Dobrze, że przy­naj­mniej pierw­szy rok stu­diów za mną i wła­ści­wie, to jestem w poło­wie drugiego.

Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku!

Grudniowy dylemat

Pastwi­łem się wczo­raj nad wie­ko­pom­nym dzie­łem Ter­ren­ce­’a Malic­ka i zupeł­nie prze­sze­dłem obo­jęt­nie wobec fak­tu Świąt Boże­go Naro­dze­nia. Cze­ka­łem na nie dwa­na­ście mie­się­cy, a ich już nie ma. Chęt­nie bym sobie posłu­chał jesz­cze swo­jej kolek­cji muzy­ki bożo­na­ro­dze­nio­wej – lek­kich ame­ry­kań­skich pio­se­nek, czy choć­by „Baro­ko­wych Świąt”, ale nie jestem pewien, czy wypa­da. Przez cały rok nie słu­cha­łem pły­ty Lore­eny McKen­nitt „A win­ter…” (coś­tam) cze­ka­jąc na odpo­wied­nią chwi­lę, tj. Wigi­lię – nie chciał­bym bowiem, żeby mi te utwo­ry się znu­dzi­ły lub spo­wsze­dnia­ły; nie miał­bym wte­dy, cze­go słu­chać za rok. Tak czy owak, nie wiem, co teraz zro­bić. Na szczę­ście zosta­ło jesz­cze parę wol­nych dni. Poza tym zbli­ża się koniec roku i wszyst­kie sta­cje tele­wi­zyj­ne będą się prze­ści­gać na pod­su­mo­wa­nia i „nju­sy roku” – któ­ra kata­stro­fa była naj­więk­sza, w któ­rym ata­ku ter­ro­ry­stycz­nym zgi­nę­ło naj­wię­cej ludzi etc. Strach włą­czać telewizor.

Drzewo o niczym

W ostat­niej „Poli­ty­ce” moż­na prze­czy­tać o tym, że film „Drze­wo życia” został uzna­ny jako naj­pierw­szo­rzęd­niej­szy. Szko­da tyl­ko, że nie wia­do­mo, czy jest to pierw­szy – w sen­sie naj­lep­szy fil­my, czy pierw­szy – w sen­sie nalep­szy od koń­ca, czy­li naj­gor­szy film mija­ją­ce­go roku. Tak się skła­da, że jakiś czas temu mia­łem oka­zję go obej­rzeć, więc skła­niam się raczej ku tej dru­giej opinii.

Film jest istot­nie pięk­ny, zdję­cia są – wspa­nia­łe. Pięk­ne zdję­cia, nie­zła muzy­ka. Szko­da tyl­ko, że jest to film zupeł­nie o niczym. Gniot strasz­ny. Bez żad­nej fabu­ły, bez akcji, bez dia­lo­gów. Nie moż­na nawet powie­dzieć, że jest to „glę­dze­nie o niczym”, bo tam nikt zupeł­nie nie glę­dzi. Coś strasz­ne­go. Dwie godzi­ny sie­dzia­łem przed ekra­nem z nie­usta­ją­cą nadzie­ją, że akcja jakoś się roz­krę­ci. Lubię fil­my egzy­sten­cjal­ne, ale takie, z któ­rych coś wyni­ka. A tu – zupeł­nie nie wia­do­mo, co powie­dzieć. Począ­tek jest intry­gu­ją­cy, ale dalej jest coraz gorzej. W fil­mie przed­sta­wio­no – nie wia­do­mo po kie­go grzy­ba – jakieś reak­cje che­micz­ne, zdję­cia kosmo­su etc.; było­by to ład­ne, to praw­da, ale przez minu­tę-dwie. A nie przez minut dwa­dzie­ścia. Z wci­śnię­ty­mi na siłę zdję­cia­mi dino­zau­rów. Żenujące.

Oto, co moż­na prze­czy­tać w inter­ne­cie na forach dyskusyjnych:

To fatal­ny gniot, a nie arcy­dzie­ło. O ile w sto­sun­ku do fil­mu moż­na użyć okre­śle­nia „gra­fo­ma­nia”, to do tego „cze­goś” pasu­je ono idealnie.
(…) „Drze­wo życia” to pseu­do­ar­ty­stycz­ny gniot, uda­ją­cy że ma coś waż­ne­go do powie­dze­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie mówi zupeł­nie nic. W pocię­tych, poszat­ko­wa­nych uję­ciach dosta­je­my pomie­sza­nie roz­pa­czy mat­ki po zmar­łym synu, wspo­mnień z dzie­ciń­stwa bra­ta zmar­łe­go (sta­no­wią­cych zle­pek wsze­la­kich moż­li­wych bana­łów, jakie w kinie powie­dzia­no na temat rodzi­ny), wizji – nie wia­do­mo czy prze­ży­wa­nych we śnie, czy w trak­cie modli­twy – i scen będą­cych nie­udol­nym naśla­dow­nic­twem fil­mów w rodza­ju „Koy­aani­sqat­si” czy „Home” (a cały film wygla­da na nie­udol­ną pró­bę naśla­do­wa­nia „Mr Nobo­dy”). To wszyst­ko pod­la­ne pada­ją­cy­mi z offu pate­tycz­ny­mi wypo­wie­dzia­mi kie­ro­wa­ny­mi do Boga i nie­zno­śnie iry­tu­ją­cą muzy­ką (któ­ra w zało­że­niu mia­ła chy­ba być pod­nio­sła i uro­czy­sta, ale wyszła wła­śnie iry­tu­ją­ca). Pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi sce­na­mi fil­mu nagmin­nie nad­uży­wa­ne są też wyciem­nie­nia, mają­ce chy­ba zaak­cen­to­wać to, jak bar­dzo nic nie wyni­ka ze sce­ny, któ­ra wła­śnie się zakoń­czy­ła, i dać widzo­wi chwi­lę cza­su na zasta­no­wie­nie, dla­cze­go on wła­ści­wie jesz­cze to oglą­da… Wysie­dze­nie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to napraw­dę wiel­ki wysiłek.

Oce­na na Film­we­bie: 5,8 – jed­nym sło­wem – dno.

Kino i teatr

O ile pamię­tam, wspo­mnia­łem coś ostat­nio o nie­zbęd­nym dla każ­de­go pro­ce­sie odcha­mia­nia. To zna­czy – nie­zbęd­nej koniecz­no­ści obco­wa­nia – od cza­su do cza­su – z kul­tu­rą, na tym ziem­skim pado­le 🙂 W tym roku aka­de­mic­kim byłem się odcha­mić jak dotąd dwa razy: w paź­dzier­ni­ku byłem na fil­mie „Habe­mus Papam”, a zale­d­wie trzy dni temu na bale­cie „Romeo i Julia”. Poza tym czy­tam prze­cież jesz­cze książ­ki i słu­cham dobrej muzy­ki, ale nie wiem, czy to wystar­czy do zeskro­ba­nia cham­stwa powsze­dnie­go. By usu­nąć grub­szą war­stwę potrzeb­na jest tera­pia szo­ko­wa – np. balet albo ope­ra (nawet teatr dra­ma­tycz­ny to chy­ba za mało) 🙂

Na począt­ku – o tym pierw­szym – fil­mie „Habe­mus Papam” w reży­se­rii wło­skie­go reży­se­ra Nan­nie­go Moret­tie­go. Mamy tam też pol­ską repre­zen­ta­cję w oso­bie Jerze­go Stuhra.

To dru­gi film tego reży­se­ra, któ­ry widzia­łem (pierw­szym był „Pokój syna”) i jak zwy­kle reży­ser ten, gra wła­ści­wie w swo­im fil­mie głów­ną rolę. Co wię­cej, jak w poprzed­nim fil­mie, gra tu oso­bę okre­ślo­nej pro­fe­sji – psy­cho­ana­li­ty­ka, i to naj­lep­sze­go. Freud pew­nie by się tu popa­stwił nad skry­wa­ny­mi marzeniami.

Podob­no sam reży­ser jest woju­ją­cym i zatwar­dzia­łem ate­istą, więc gdy zro­bił film o jądrze Kościo­ła Kato­lic­kie­go, od razu eta­to­wi krzy­ka­cze zro­bi­li raban, że na pew­no jest zły i anty­kle­ry­kal­ny. Nic bar­dziej myl­ne­go! Kościół być może jest tutaj poka­za­ny po tro­sze w krzy­wym zwier­cia­dle, ale na pew­no jest to wizja dosyć przy­chyl­na, ale może też tro­chę pobłaż­li­wa. Obraz opo­wia­da bowiem o nie­szczę­snym kar­dy­na­le, któ­ry wbrew wła­snej woli został wybra­ny na papie­ża i pod naci­skiem „opi­nii kar­dy­nal­skiej” zgo­dził się przy­jąć urząd. A potem wpadł w głę­bo­ką depre­sję, na co rzecz­nik Sto­li­cy Apo­stol­skiej – gra­ny przez J. Stuh­ra – posta­no­wił wezwać psy­cho­ana­li­ty­ka. War­to zobaczyć.

Po dru­gie – „Romeo i Julia” w Ope­rze w Pozna­niu. Sytu­acja jest pew­nie taka, jak w przy­pad­ku „Tosci”, gdy pierw­szy raz byłem w ope­rze. Gdy­bym oglą­dał to w tele­wi­zor­ni albo na DVD, wynu­dził­bym się pew­nie okrop­nie. Jed­nak na żywo – jest to świet­ne wido­wi­sko, nawet gdy sie­dzi się na jaskółkach.

Balet jest dosyć naiw­ny pod wzglę­dem prze­ka­zu, takie przy­naj­mniej odnio­słem wra­że­nie. Jest jed­nak bar­dzo suge­styw­ny, więc nawet, jeśli ktoś o nie­szczę­śli­wych kochan­kach nigdy nie sły­szał, to i tak domy­śli się, o co cała afe­ra. Muzy­ka świet­na (i na pew­no lżej­sza, bo bar­dziej współ­cze­sna). Z tego bale­tu pocho­dzi dosko­na­le zna­ny „Taniec rycer­ski”. Szko­da tyl­ko, że sce­no­gra­fia była raczej rozczarowująca.

Od jutra zima

Pra­wie mie­siąc minął od kie­dy ostat­ni raz zaszczy­ci­łem tę stro­nę jakimś swo­im wpi­sem – tak się nie­ste­ty ukła­da, że albo nie mam czas, albo mi się nie chce albo o tym zapo­mnę. Teraz mam czas i mi się chce, więc szyb­ko coś tutaj wyskro­bię. Cho­ciaż nie ma chy­ba nawet za bar­dzo o czym.

Sie­dzę sobie teraz w biblio­te­ce, bo tu jest lep­szy inter­net; mam przy tym nadzie­ję, że uda mi się jakieś zdję­cia wgrać i się nimi podzie­lić. Spę­dzam ten łikend w Pozna­niu – i to na pew­no ostat­ni w tym roku, przy­naj­mniej kalen­da­rzo­wym. Za trzy tygo­dnie Boże Naro­dze­nie, czy­li naj­przy­jem­niej­sze świę­to w roku. Ale jest nie­ste­ty pro­blem: pogo­da. Zima wyjąt­ko­wo nawa­la w tym roku, a wła­ści­wie to nie może powie­dzieć, że cokol­wiek robi, bo tak wła­ści­wie, to jej nie ma. Po pro­stu – nie poja­wi­ła się; ale co o tym będę pisał, prze­cież każ­dy ma w domu ter­mo­metr i widzi, a jak nie ma ter­mo­me­tru, to sobie to może orga­no­lep­tycz­nie spraw­dzić wycho­dząc na dwór. Tem­pe­ra­tu­ra od dwóch tygo­dni nie spa­dła poni­żej zera, pogo­da dosyć ład­na, cie­pło, tro­chę tyl­ko deszcz wczo­raj padał. Ale od jutra ma się wszyst­ko napra­wić – będzie śnieg!

Jesień jest oczy­wi­ście naj­pięk­niej­szą porą roku ze wszyst­kich, ale chy­ba powo­li zaczę­ła mi się nudzić.

Dzi­siaj odwie­dzi­łem Park Sołac­ki i zro­bi­łem tam parę zdjęć. Jakość sła­ba, ale tak to jest, jak się robi zdję­cia apa­ra­tem w tele­fo­nie przy złym świetle.

 

Wał­ku­ję tak w kół­ko tę pogo­dę, to mógł­bym napi­sać też coś cie­kaw­sze­go: nie wiem tyl­ko o czym. Jak będę pamię­tał, to napi­szę o fil­mie na któ­rym byłem – „Habe­mus papam”, poza tym za dwa tygo­dnię pój­dę na balet „Romeo i Julia”, ale nie wiem, czy cokol­wiek zoba­czę, bo sie­dzę w ostat­nim rzę­dzie na dru­gim bal­ko­nie. Poza tym wciąż jestem na dru­gim roku stu­diów; zaczy­na­ją nie­któ­rzy już z lek­kim nie­po­ko­jem wyma­wiać sło­wo na s.….