
Przed Wigilią

wycieczki, krajobrazy, zdjęcia i inne głupoty
Pięć lat temu relacjonowałem swoje pierwsze kroki w Poznaniu, a dzisiaj mogę zrelacjonować swój ostateczny powrót. W czasie studiów mieszkałem w dwóch miastach na raz co ma zalety, ale i wady. Do wad należą przede wszystkim czasochłonne dojazdy.
Po skończeniu studiów jeszcze przez cztery miesiące odbywałem staż w Poznaniu, ale gdy nadarzyła się okazja, zdecydowałem się osiąść jednym miejscu, czyli w Kaliszu.
Wolę jednak mniejsze miasta.
Na zakończenie – ostatnie zdjęcia z jesiennego Sołacza.
Dzisiaj z braku czegokolwiek lepszego do roboty znowu poszedłem zrobić kilka zdjęć, tym razem jednak w inną stronę. Temperatura się podniosła, po mrozie nie ma śladu, może jedynie w postaci błota i kałuż. Zdjęcia mają mdłe barwy, są prześwietlone, barwy są nieostre. Na komputerze aż ręka świerzbi, żeby je trochę poprawić; w końcu to bardzo łatwe. Sęk w tym, że tak świat wygląda teraz naprawdę.
PS. Ten blog powstał już sześć lat temu, w styczniu 2009 roku.
Rok akademicki sprawia, że nie mam czasu, aby się tu rozpisywać. Nie mam też na to specjalnej ochoty, ani tematy. Mógłbym napisać coś o wyborach samorządowych, bo to w sumie dosyć ciekawe: mieszkańcy Kalisza mieli dosyć Pęcherza, a mieszkańcy Poznania – Grobelnego. Janusz Pęcherz raczej nie był złym prezydentem Kalisza, Grobelny Poznania też nie – ale niewątpliwie czas na zmianę.
Tydzień temu miałem chwilę, by pójść na poznańską Cytadelę i, choć było niebywale zimno, nie żałuję.
Parę miesięcy temu pisałem o metodach, jakie stosują Amerykanie w „walce z terroryzmem”. Tak się pechowo złożyło, że i Polska miała w tym swój udział, gdyż Europejski Trybunał Praw Człowieka kilka dni temu uznał, że w Polsce przetrzymywano nielegalnie więźniów amerykańskich, którzy w dodatku byli torturowani.
O ile wiadomo, za tortury odpowiedzialni są Amerykanie co nie zmienia faktu, że polskie służby do tego dopuściły. Jak widać, utrzymywanie zbyt bliskich stosunków ze Stanami Zjednoczonymi może być szkodliwe – o ich obłędzie w poszukiwaniu terrorystów już pisałem.
Jeśli kogoś interesują informacje wprost z Trybunału, to znajdzie je tutaj.
Każdy odwiedzający centrum Kalisza, choćby mimochodem, dowie się, że właśnie „obchodzona” jest setna rocznica zburzenia Kalisza, które miało miejsce w 1914 roku, na początku I wojny światowej. W całym śródmieściu wiszą olbrzymie plakaty pokazujące dane miejsce po zburzeniu (dobry pomysł). Pamiętam, jak chyba w 2004 roku była podobna akcja, ale wtedy nie było wielkich plakatów, tylko coś subtelniejszego.
Tegoroczna „celebracja” obchodzona jest pod hasłem „Kalisz feniks.…” czy coś takiego. Strasznie mnie to denerwuje, ale mniejsza z tym. Smutna refleksja jest taka, że jak się patrzy na obecny stan kaliskiej starówki, to dochodzi się do wniosku, że może nasi przodkowie popełnili błąd odbudowując Kalisz. Może należało wszystko zostawić (jak w Kostrzynie nad Odrą). Główne ulice w centrum Kalisza to obraz nędzy i rozpaczy; gołym okiem widać pogłębiającą się degrengoladę niegdyś wspaniałych miejsc. Przykro patrzeć, że Kalisz zamienia się w prowincjonalne miasteczko, zawłaszczone przez centra handlowe. Widać to jak na dłoni po wymierającym na głównych ulicach handlu.
O wszechobecnej kaliskiej brzydocie można by pisać i pisać. Ten problem został zauważony przez kaliszan, ale trudno cokolwiek zrobić – póki co nikt nie zdobył się choćby na to, by w jakiś sposób zatrzymać zalewające miasto reklamy.
Polecam przeczytać: „O gustach się nie dyskutuje”
Dzisiaj nie będzie wesoło, dzisiaj nie będzie o pogodzie. Dzisiaj będzie o poważnych sprawach!
Jakiś miesiąc temu na moim wspaniałym Wydziale zorganizowano nam nader ciekawe spotkanie. Prelegentami było dwóch adwokatów ze Stanów Zjednoczonych: Cheryl Bormann i Michael Schwartz. C. Bormann jest wykładowcą i adwokatem z Chicago. Specjalizuje się w sprawach przestępców oskarżonych o przestępstwa zagrożone karą śmierci. Z kolei M. Schwartz (znacznie młodszy) jest kimś w rodzaju adwokata wojskowego (military defence attorney), tzn. zawodowo zajmuje się obroną żołnierzy amerykańskich oskarżonych o popełnienie jakiegoś przestępstwa.
Jednakże razem zajmują się sprawą wyjątkowo wysokiego kalibru: bronią bowiem człowieka oskarżonego o współudział w zamachu na World Trade Center. Przy czym mówienie, że jest on oskarżony jest lekkim nadużyciem, bo właściwie nie wiadomo, kim on jest, według jakiej procedury należy z nim postępować i tak dalej.
Nie pamiętam nazwiska tego człowieka, ale zapamiętałem, że wychował się w Arabii Saudyjskiej, w bardzo religijnej rodzinie muzułmańskiej. Jego „wkład” w zamach polegał na tym, że szkolił przyszłych pilotów-samobójców. Wynika z tego, że swój czyn popełnił gdzieś na Bliskim Wschodzie i właściwie to nie wiadomo, o co go oskarżyć i czy w ogóle popełnił przestępstwo – a jeśli tak, to czy Amerykanie mają prawo go ścigać. Jednakże administracja amerykańskie (w szczególności w czasach rządów Busha) nie zawracała sobie głowy takimi pytaniami.
Dla Ameryki wystarczy, że ktoś stanie się jej wrogiem. I to wystarczy do wszczęcia „postępowania”. To słowo celowo ubrałem w cudzysłów, bo trudno to nazwać jakimkolwiek postępowaniem, a już na pewno nie jest to postępowanie karne znane w cywilizowanym świecie. Nie chcę tutaj bronić człowieka, który być może jest terrorystą (a być może nie) – nie wiadomo tak naprawdę do końca, jaki był jego wkład. Jednakże gołym okiem widać, że jeżeli ktoś jest przetrzymywany przez ponad dziesięć lat w więzieniu bez żadnej podstawy prawnej (albo ta podstawa jest bardzo wątła i/lub niezgodna z Konstytucją), w dodatku poddawany torturom – to chyba coś tu nie gra. Czy w tej sytuacji USA to nadal demokratyczne państwo prawa?
Amerykańscy kazuistycy [kazuistyka to taka „nauka”, jak pisał Roidinis, zajmująca się udowadnianiem, że białe jest czarne, a bóbr to ryba] na usługach rządu USA twierdzą, że terroryści są przetrzymywani na Kubie (Guantanamo), więc Konstytucja USA nie znajduje tam zastosowania. Aha, czyli można tam kogoś bezprawnie uwięzić i torturować. Piękne wyjaśnienie. Zapomnieli tylko o tym, że obszar Guantanamo jest w rzeczywistości całkowicie wyłączony spod kubańskiej jurysdykcji; w całości znajduje się we władztwie USA, gdzie znajduje się amerykańskie więzienie i baza wojskowa. I, jak mam rozumieć, jeżeli obywatel amerykański popełnia zbrodnię przeciwko prawom człowieka, poza terytorium Ameryki, to nie popełnia żadnego czynu zabronionego? Jak widać, rząd USA kieruje się tu, delikatnie mówiąc, schizofrenią.
Ja osobiście serce dla praw człowieka straciłem już dawno (po wykładach z prawa konstytucyjnego na II roku) i przestały mnie one interesować, choć dawniej brałem nawet udział w olimpiadzie na temat praw człowieka. Doszedłem bowiem do wniosku, że te nasze problemy, w stylu prawo do aborcji, choć są problemami z zakresu praw człowieka, są doprawdy śmieszne w porównaniu z sytuacją milionów ludzi żyjących w państwach totalitarnych, gdzie cywilizowany świat nie ma narzędzi (albo woli), by jakoś im pomóc (por. Birma, Wietnam, Korea Północna). Dlatego też nasze konferencje, wykłady, monografie są tylko pustym, bezwartościowym ględzeniem, które w żaden sposób nie może znaleźć zastosowania w praktyce.
A tu nagle się okazuje, że państwo „arcydemokratyczne” urządza taką szopkę i to na oczach całej zachodniej cywilizacji, która nie jest w stanie właściwie nic zrobić, by to powstrzymać. Amerykanie w swoim pościgu za terrorystami są już w takim miejscu, że nie odróżniają rzeczywistości od urojeń. I – co więcej – nie trzeba być żadnym oskarżonym (bo żeby kogoś oskarżyć trzeba mieć podstawę prawną), wystarczy być wrogiem Stanów Zjednoczonych.
C. Bormann zwróciła uwagę, że przecież w podobnych sytuacjach nikt nigdy nie był pociągnięty do odpowiedzialności. Nie ścigano sprawców ataku na Pearl Harbour (a przecież tych pilotów też ktoś musiał szkolić), za zrzucenie bomb atomowych też nikt nigdy nie odpowiedział. W imię rzekomego bezpieczeństwa Stany Zjednoczone już nie tylko inwigilują cały świat; są także gotowe porywać i torturować ludzi.
Wygląda na to, że adwokatów czeka trudne zadanie. Tym bardziej, że dotychczasowe „procesy” nie toczyły się przed sądami, ale przed specjalnymi wojskowymi komisjami, które z niezawisłością miały niewiele wspólnego. Rozmowy adwokatów z klientem były, jak się okazało, podsłuchiwane. No i w dodatku mają przed sobą gawiedź żądną sensacji, która nie rozumie zagrożeń dla praworządności, jakie ujawniły się w tej sprawie – i która jest przeciwko nim.
Byłem ostatnio na dwóch kocnertach w filharmonii, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że Filharmonia Kaliska jest jednak świetna. Żaden z nich nie był prowadzony przez dyrygenta Filharmonii, tj. Adama Klocka, tylko przez muzyków występujących gościnnie.
Pierwszy, który mam na myśli odbył się 27 września b.r.
SKRZYPKOWIE EUROPY
wykonawcy:
Davide Alogna skrzypce
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej
Gabriele Pezone – dyrygentW programie:
Felix Mendelssohn Bartholdy – Koncert skrzypcowy e‑moll op. 64
Antonin Dvořák – VII Symfonia d‑moll op. 70
Na drugim z nich byłem dwa dni temu i był naprawdę rewelacyjny. W dodatku słuchaczy też było znacznie więcej, niż zwykle. Tym razem połączono Bacha z kompozytorem bardziej współczesnym. Dzięki temu mogliśmy wreszcie wysłuchać „Koncertów brandenburskich” w Kaliszu.
Bach – Piazzolla
Wykonawcy:
Ulrike Payer fortepian, klawesyn
Christian Gerber bandoneon
Dorian PAWEŁCZAK partie solowe skrzypiec
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej
Hermann Breuer dyrygentW programie:
J. S. Bach Jesus bleibet meine Freude BWV 147
A. Piazzolla Libertango
J. S. Bach Air aus Suite Nr. 3 D‑dur BWV 1068
A. Piazzolla Tristeza de un doble A
J. S. Bach Konzert für Klavier und Orchester Nr. 1 d‑moll BWV 1052
A. Piazzolla Tresminutos con la realidad
A. Piazzola Tantianni prima
A. Piazzolla Oblivion
J. S. Bach Brandenburgisches Konzert Nr. 3 G‑dur BWV 1049
A. Piazzolla Escualo
A. Piazzolla Adiós Nonino
Pierwszy z utworów („Jesus bleibet…”) śpiewaliśmy kiedyś, gdy jeszcze byłem członkiem chóru. Tym razem był bez śpiewu.
Dzisiaj mija ostatni weekend świętego spokoju na najbliższe miesiące – bowiem za dwa dni rozpoczyna się nowy rok akademicki i przez to więcej będę mieszkał w Poznaniu niż w Kaliszu. Przede mną czwarty rok studiów. Miejmy nadzieję, że minie mi tak szybko, jak poprzednie.
A teraz z innej beczki. Słucham sobie od paru miesięcy „Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego w formie audioksiążki. Jest ona zrealizowana doprawdy wspaniale. Nie jest to zwykła książka-czytanka, ale prawdziwy radiowy teatr: z aktorami, muzyką, efektami specjalnymi. Przyznam się kiedyś, że kilka lat temu zabrałem się za czytaniem pierwszego tomu Trylogii Husyckiej, ale przeraziła mnie długość rozdziałów i mnogość historycznych detali – tak więc zrezygnowałem po kilkudziesięciu stronach. Teraz, gdy słucham, jest zupełnie inaczej. Oczywiście każdy rozdział trwa przynajmniej godzinę i wysłuchanie całości z pewnością zajmie wiele czasu; niemniej jednak wrażenia są świetne. Powoli zbliżam się do końca i już nie mogę się doczekać następnych części.
Czytając (a raczej słuchając), natrafiłem na jeden fragment szczególnie ciekawy i przekorny; jest to mianowicie opinia Samsona dotycząca skutków rozpowszechnienia druku. W książce Andrzeja Sapkowskiego wiele jest myśli bardzo trafnych i wartych zapamiętania, ale ta nie jest raczej zbyt popularna:
– Zaiste – przemówił po chwili Samson Miodek, swym łagodnym i spokojnym głosem. – Widzę to oczyma duszy mojej. Masowa produkcja papieru, gęsto pokrytego literami. Każdy papier w setkach, a kiedyś, jakby śmiesznie to nie zabrzmiało, może i w tysiącach egzemplarzy. Wszystko po wielokroć powielone i szeroko dostępne. Łgarstwa, brednie, oszczerstwa, paszkwile, donosy, czarna propaganda i schlebiająca motłochowi demagogia. Każda podłość nobilitowana, każda nikczemność oficjalna, każde kłamstwo prawdą. Każde świństwo cnotą, każda zapluta ekstrema postępową rewolucją, każde tanie hasełko mądrością, każda tandeta wartością. Każde głupstwo uznane, każda głupota ukoronowana. Bo wszystko to wydrukowane. Stoi na papierze, więc ma moc, więc obowiązuje. Zacząć to będzie łatwo, panie Gutenberg. I rozruszać. A zatrzymać?
A. Sapkowski „Narrenturm”
Zdawać by się mogło, że Samsonowi minusy przesłoniły plusy. Przykładając jednak tę opinię do bagna internetowych komentarzy, które można znaleźć na wielu polskich portalach internetowych, wydaje się ona nader aktualna.
Nasza parafia w „ornat smoleński” jeszcze się nie zaopatrzyła, ale gdy pojawi się w sprzedaży, na pewno będzie pierwsza w kolejce. Za to wczoraj wierni w kościele modlili się do godła państwowego wiszącego na ołtarzu i takiego samego, który ksiądz miał na plecach.
Myślałby kto, że delikatny rozdział kościoła od państwa działa u nas w dwie strony. W praktyce widać jednak, że gdy Kościół chce coś od państwa, to żąda; gdy państwo chce coś od Kościoła, to jest zaraz wielka awantura i szukanie antychrysta.
Wczoraj byliśmy na festiwalu Pawła Bergera w Kaliszu; koncerty trzech zespołów: Dżem, Planet of the Abts i Blues Brothers.
Gdy chodzi o Dżem, to grali całą masę jakiś rzewnych piosenek i koncert był długi (chyba ze 2,5 godziny). Wokalista śpiewa tak niewyraźnie, że nie idzie niczego zrozumieć. Ale na szczęście były też 2 czy 3 fajne piosenki.
Była to niezła rozgrzewka przed drugim zespołem. Planet of the Abts to rzekomo wspaniały, szeroko znany zespół; jednakże wikipedia na jego temat milczy, a na Liście Przebojów Trójki też nigdy nie był notowany. Konferansjer zespół zachwalał, jakby na scenę miał wyjść nie wiadomo kto. Jak się okazało – zespół jest dla prawdziwych koneserów. Tych jednak jest chyba w Kaliszu niewielu, bo pod sceną stała mała grupka desperatów + ci, którym nie chciało się tyłków ruszyć z siedzeń.
Na szczęście ich koncert był krótszy. Jazgot nie do wytrzymania. Więcej ludzi stało na korytarzu czekając, aż się skończy, niż było na widowni.
Ale dla wytrwałych była nagroda w postaci koncertu zespołu Blues Brothers, który rozpoczął się dopiero ok. północy. Zespół właściwie nazywa się The „Original” Blues Brothers Band; i tak… to jest TO Blues Brothers z filmu. Z niewielkimi wszakże zmianami. To była klasa!
Sejm ma wakacje, więc w zasadzie w mediach posucha. Szczególnie w tych żywiących się tanią 1‑dniową sensacją; tj. w telewizjach informacyjnych.
Wszystkie telewizje powinny więc dziękować Episkopatowi Polski za to, że do spółki z Rosyjską Cerkwią Prawosławną na kilka dni zapewnił im temat do maglowania: mianowicie wizytę patriarchy moskiewskiego Cyryla w Polsce. W jej trakcie doszło do „przełomowego”, „bezprecedensowego” [posługując się językiem telewizji] wydarzenia, a mianowicie do podpisania wspólnego orędzia. Dodam tylko, że to ten sam Cyryl, który niedawno został zaatakowany biustem przez ukraińskie feministki (naszym feministkom wizyty w ten sposób ubarwić się nie chciało).
Gdy chodzi o treść orędzia, to nie jest to może coś nadzwyczajnego, ale zawsze miło, że przedstawiciele dwóch wielkich wyznań choć raz wykazali odrobinę dobrej woli. Za to abp Michalik zyskał sobie pewnie jakiegoś plusa u części społeczeństwa, dla której do tej pory był tylko radiomaryjnym inkwizytorem.
W tekście zawarto miłość, przyjaźń i braterstwo, ale nie darowano sobie jak zwykle „palących problemów”, tj. wałkowanych od rana do wieczora aborcji, in vitro etc.
Pod pretekstem zachowania zasady świeckości lub obrony wolności kwestionuje się podstawowe zasady moralne oparte na Dekalogu. Promuje się aborcję, eutanazję, związki osób jednej płci, które usiłuje się przedstawić jako jedną z form małżeństwa, propaguje się konsumpcjonistyczny styl życia, odrzuca się tradycyjne wartości i usuwa z przestrzeni publicznej symbole religijne.
Ładnie to skomentował J. Hartman:
Sam dokument jest zlepkiem pyszałkowatych frazesów o „pojednaniu” (to, że wy się tam żrecie między sobą, nie znaczy, że Polacy i Rosjanie mają jakieś szczególne złe relacje i potrzebne im „pojednanie”!) z typowymi połajankami fundamentalistów, którzy wspólnym szyfrem trwożliwie egzorcyzmują wszystko, co wydaje im się zagrażać ich pozycji. Ten cały obcy świat, którego tak się boją, umieją okleić paroma diabelskimi epitetami, w rodzaju „propagator aborcji i eutanazji”, „zdehumanizowany sekularyzm” czy „ateistyczny fundamentalizm”, lecz nic ponadto. Umieją tylko zatrzasnąć się na głucho w solipsystycznej paranoi i szaleństwie pychy, pozwalającej bez zażenowania przemawiać „do narodów” (ba, nieledwie „w imieniu narodów”!) i robić niedwuznaczne aluzje, że wszystko, co niekościelne jest niemoralne, a Kościół i Cerkiew są moralności ostoją (a to szczególne!). Na te wszystkie insynuacje, pomówienia i bezprzykładne zadufanie w sobie nakłada się jeszcze obłudny sztafaż retoryki „troski”. Oni są zawsze tak bardzo zatroskani i tak bardzo by nas chcieli „ubogacić”.
Nie byłbym sobą, gdybym nie napisał, że dla przedstawicieli najbardziej skrajnej prawicy przyjazd Cyryla jest kolejną okazją do urządzenia sobie festiwalu paranoi. W końcu Cyryl, to agent KGB, który przyjechał z sadzonkami brzozy smoleńskiej…
Wakacje to sezon ogórkowy, można więc odsmażyć różne ciekawe problemy. Ostatnio na czasie jest batalia o zapłodnienie pozaustrojowe, które do tej pory nie zostało w żaden sposób skodyfikowane. Taki stan rzeczy nie jest do końca zły, ale otwarta pozostaje kwestia ewentualnej refundacji in vitro.
W poprzedniej kadencji Sejmu mieliśmy całą plejadę projektów ustaw, z których wszystkie skończyły się na niczym. Od najbardziej absurdalnych nakazujących karanie lekarzy za przeprowadzanie takich procedur, aż po takie z których coś sensownego dałoby się pewnie wygrzebać.
Ponoć po wakacjach partia rządząca ma się zająć in vitro; aktualny stał się problem (jakże z latem związany): mrozić czy nie mrozić? Jednym słowem paranoja; sen politykom spędza z oczu kwestia czy dopuszczalne jest mrożenie nadprogramowych zarodków (a te się tworzy w celu zwiększenia szansy na poczęcie dziecka; przy dziesięciu zarodkach szanse wynoszą 30%), czy też nie, czy może nie powinno się ich tworzyć.
Ja jestem za tym, że zarodków powinno się tworzyć tyle, ile jest potrzeba: tak, żeby zabieg był jak najbardziej opłacalny, tj. żeby szansa powodzenia była największa. Co się stanie z zarodkami, embrionami, galaretą w probówce – jak zwał tak zwał, mało mnie obchodzi.
Usiłuje się nam wciskać, że to jest życie. Jakie życie?! To jest związek chemiczny. Życiem jest coś, co ma serce, kręgosłup itd; tzn. w jakikolwiek sposób się do życie objawia. W jaki sposób objawia się życie związku chemicznego?
Cała ta debata to po prostu absurd. Jak dla mnie, to mogą te embriony spuścić w toalecie i nie robi mi to różnicy.
Druga sprawa też aktualnie wałkowana, to związki partnerskie. Najwyższy czas już na ich wprowadzenie; są one przecież także dla par heteroseksualnych, które z pewnych względów nie chcą brać ślubu.
Na koniec, w ostatniej „Polityce” JanHartman poruszył problem karania za obrazę uczuć religijnych. Pod tym względem podobni jesteśmy do Izraela. Warto przeczytać.
Od dwóch dni chodzę na praktyki do kancelarii adwokackiej. Tak realizują się póki co moje plany wakacyjne. Spędzam tam parę godzin i tyle; mam nadzieję, że czegoś się nauczę. Z innych planów wakacyjnych – pojadę do Budapesztu; termin nie jest jednak jeszcze ustalony. Poza tym będę jeździł na rowerze, robił masę zdjęć i pisał głupoty na swojej stronie. Może też trochę zmodyfikuję jej wygląd, bo ten mi się już trochę znudził.
Poza tym na bieżąco śledzę to, co dzieje się w kraju i za granicą. Miałbym czasem ochotę to skomentować, ale pewnie nie każdemu by się to spodobało.
Zamiast tego daję łączę do ciekawego komentarza dotyczącego orzeczenia Trybunału ws. ogródków działkowych (połowa przepisów w ustawie niezgodna z konstytucją).
Ostatnio był pierwszy gwizdek, a wczoraj był już ostatni. Przynajmniej dla naszych piłkarzy. Filozoficznie stwierdzę: tak to już w sporcie bywa. Można też powiedzieć: miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.
Od tygodnia jestem wolontariuszem, chociaż teraz akurat jestem w Kaliszu. Jeden egzamin mam już za sobą, pozostały jeszcze dwa. Nieśmiało przebłyskuje gdzieś myśl o wakacjach.
Po paru dniach spędzonych w Kaliszu, za chwilę znowu wracam do Poznania i wcale mnie to nie cieszy. Spędzę tam jeszcze z przerwami 3 tygodnie. Jutro zaczyna się sesja i ja również mam pierwszy egzamin.
Przedwczoraj był pierwszy mecz mistrzostw: Polska-Grecja, zakończony remisem. Sportowy aspekt mistrzostw za bardzo mnie nie interesuje, ale oglądałem ceremonię otwarcia, która nie była zbyt spektakularna, ale nie była też zła. Po niej, udaliśmy się na rowerze do kaliskiej strefy kibica.
Dzisiaj początek EURO i pierwszy mecz w Warszawie. Piłką nożną wcale się nie interesuję, ale ceremonię otwarcia na pewno będę oglądał.
W Kaliszu pozostaje do niedzieli. W poniedziałek mam pierwszy poważny egzamin i tego też dnia pierwszy raz będę pracować jako wolontariusz. Moje opowieści o kneblowaniu wolontariuszy były przedwczesne. W mojej umowie niczego na ten temat nie znalazłem.
Życzę wszystkim udanej zabawy!
Ostatni mój wpis pochodzi sprzed dwóch tygodni, kiedy to weekend spędzałem w Poznaniu. Dzisiaj też jest niedziela i też siedzę w Poznaniu. Jedna z tego przyczyn jest taka, że dzisiaj zaczynają się szkolenia dla wolontariuszy miast-gospodarzy EURO; potrwają do środy, kiedy w końcu wrócę do domu. Do tego nie są wcale krótkie! Od rana do wieczora.
Nie wiem, czy potem będę mógł pisać cokolwiek na ten temat, bo podobno wolontariuszom zabrania się (!) komunikowania z mediami i wypowiadania publicznie na temat ich pracy. Może będę pisał szyfrem…
W piątek odwiedziłem nowy budynek dworca w Poznaniu, który został wybudowany w ekspresowym tempie. Mogę powiedzieć tyle: nie jest źle. Ale właściwie to nic więcej. Dworzec sam w sobie jest dosyć ładny, choć dokończony jest może w 1⁄5 tego, co ma być dopiero pod koniec 2013 roku. Najgorsze jest jednak to, że póki co rozwiązania komunikacyjne są tam fatalne. Dworzec rozciąga się nad peronami pierwszym, drugim i trzecim. A jak podróżni mają dostać się na czwarty, piąty lub szósty? Z nowego dworca muszą zjechać na peron, gnać kilkaset metrów do przejścia podziemnego, potem starym przejściem przedostać się na swój peron. Strasznie daleko! Poza tym nie jest łatwo wejść do dworca. Na stary dworzec podróżni dostają się z poziomu ulicy Dworcowej, co dla pasażerów, którzy przyjechali tramwajem jest bardzo niewygodne, bo trzeba walizy tachać po schodach (po pokonaniu masy głupich wysepek i przejść dla pieszych). Teraz na Dworcową nie trzeba schodzić, ale za to trzeba przejść większość Mostu Dworcowego, bo wejście jest daleko. Może do 2013 będzie lepiej, ale na razie jest nienadzwyczajnie.
Ostatnio byliśmy w filharmonii na fantastycznym koncercie pt „Rosyjska dusza”. Gwiazdami wieczoru byli dwaj muzyzy z Rosji: pianista i dyrygent.
Jacob Katsnelson fortepian
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej
Igor Verbitsky dyrygentw programie:
M. Rimski-Korsakow – Narzeczona cara – uwertura
S. Prokofiew – I Koncert fortepianowy Des-dur op. 10
P. Czajkowski – Symfonia „Manfred” op. 58
Do wakacji pozostało… 56 dni. Przynajmniej do tych moich. Tymczasem teraz dobiega najdłuższy weekend majowy, jaki pamiętam – który trwał właściwie cały tydzień. Jak dla mnie, to mógłby być jeszcze dłuższy. Do końca zajęć pozostał miesiąc. Zajęcia na studiach lubię, ale jeżdżenie do Poznania jest okropnie męczące.
Tydzień temu dostałem wiadomość, która zaczynała się tak:
jesteśmy pod wrażeniem Twojej aplikacji i rozmowy rekrutacyjnej. Dziękujemy za poświęcony czas, zainteresowanie projektem oraz chęć współpracy.
Oznacza to, że zostałem przyjęty do grona wolontariuszy miast-gospodarzy na czas mistrzostw w piłce nożnej. Świetnie! Taka okazja może się nie powtórzyć. Marzyłem o tym, by zostać wolontariuszem na olimpiadę w Londynie, ale nic z tego nie wyszło. Może kiedyś…
Parę dni temu w Poznaniu miała miejsce premiera Poznańskich Rowerów Miejskich. Teraz mogę zdać relację na gorąco, bo właśnie z nich skorzystałem.
Na początku muszę zaznaczyć, że panuje wokół nich lekk atmosfera dezinformacji, bo – przykładowo – nie jest prawdą, że można zarejestrować się przy pierwszym wypożyczeniu w systemie. Ja przynajmniej tego próbowałem i mi się nie udało. Poza tym, instrukcje dot. obsługi rowerów są inne w internecie i inne na pylonach w terminalach. Jednym słowem – zamieszanie.
Rowery same w sobie są świetne. Dobrze przystosowane do miasta, nie ma z nimi najmniejszego problemu. Fajnie ogląda się z nich miasto.
Niestety terminali jest stanowczo za mało, żeby taka inwestycja miała większy sens. Mam nadzieję, że będzie ich dużo więcej. Wrocławianie narzekają, bo terminali mają tylko 18. W Poznaniu jest ich na razie… 7.
Druga sprawa jest taka, że ścieżki rowerowe tylko z pozoru są dobrze zorganizowane. Póki się taką drogą jedzie, jest dobrze; ścieżki rowerowe mają jednak tendencję do tego, by urywać się w niespodziewanym miejscu…
Wczoraj byłem na koncercie Filharmonii Kaliskiej. Orkiestra przedstawiła wraz z Chórem Filharmonii Wrocławskiej oratorium „Mesjasz” Händla. Uwielbiam muzykę barokową, więc byłem usatysfakcjonowany; z resztą chyba nie tylko ja, bo prawie cała sala (na 400 osób) była pełna. Oratorium jest bardzo długie, trwało prawie 3 godziny. Jego wadą jest to, że gdy soliści po pięć razy śpiewali jedno zdanie, to robiło się to nużące.
Chór Filharmonii Wrocławskiej
Agnieszka Franków-Żelazny- kierownictwo artystyczne, przygotowanie chóruORKIESTRA FILHARMONII KALISKIEJ
Andrzej KOSENDIAK – dyrygent
Marta Niedźwiecka – pozytyww programie:
G. F. Haendel – Mesjasz
A teraz słucham transmisji z festiwalu Misteria Paschalia w Krakowie.
Na początek mało optymiastyczna refleksja.
Gdy byłem w gimnazjum (czyli ponad 5 lat temu) pojawiły się w Polsce (przynajmniej na szerszą skalę) odtwarzacze mp3, czyli tak zwane „empetrójki”. Dosyć szybko zyskiwały one na popularności; również ja wtedy nabyłem swojego iPoda shuffle pierwszej generacji, którego mam do dzisiaj, a który dzisiaj mógłby zostać sprzedany na Allegro w dziale „Antyki”.
Myślę, że melomania, która wtedy owładnęła społeczeństwem, niedługo zacznie zbierać swoje krwawe żniwo. W jaki sposób? A w ten, że niedługo aparaty słuchowe będą czymś zupełnie masowym.
Problemem nie jest rzecz jasna słuchanie sobie muzyki przez odtwarzacz, ale sposób, w jaki się to robi. Niestety niektórzy zostali tak owładnięci przez Lady Gagę i Justina Biebera, że nie mogą się bez ich hitów obyć nawet w środkach komunikacji miejskiej. I tu pojawia się problem: bo czy się jedzie autobusem, czy tramwajem – zwykle jest tam głośno. Okazuje się, że nie można muzyki słuchać ze „zwykłą” głośnością, tylko trzeba podgłosić, ile się da. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro hałas wytwarzany przez np. autobus nie jest groźny, to jeśli podgłosimy odrobinę głośniej, tylko tylko, by zagłuszyć pojazd, to nasz słuch na tym nie ucierpi. Tak jednak nie jest. Słuch bowiem uszkadza się nie od głośności, tylko od ciśnienia wytwarzanego w uchu przez drgającą membranę głośnika. Te drgania powodują, że ucho przestaje reagować na delikatniejsze bodźce, by być w końcu podatnym tylko na „łupanie” (to z resztą dotyczy nie tylko słuchu).
Kiedyś było tak, że gdy ktoś miał włączoną empetrójkę, to tylko on ją słyszał (takie z resztą było założenie tego urządzenia); gdy można ją było usłyszeć „przez słuchawki” użytkownika, to uznawano, że taka osoba to „miłośnik mocnych wrażeń”. Dzisiaj to drugie stało się regułą. Nagminną jest plagą, że musimy słuchać czyjegoś odtwarzacza przez czyjeś słuchawki, które wciśnięte są przecież do cudzego ucha. Czasem z drugiego końca tramwaju… Pół biedy, gdy jest to muzyka na poziomie, ale to się niestety rzadko zdarza. Zwykle są to przeboje eski lub radia zet. Jednym słowem – ręce opadają.
Wniosek jest z tego taki, że przez słuchanie muzyki w hałaśliwym środowisku, słuch będzie się uszkadzał. Te osoby powinny już zbierać pieniądze na aparaty słuchowe, bo jest kwestią lat, gdy będą głuche, jak pień. Dlatego nie słucham muzyki w środkach komunikacji miejskiej, ani tam, gdzie jest nadmierny hałas.
Wyjściem z tej sytuacji są słuchawki nauszne lub douszne. Te są jednak jeszcze rzadkością.
Teraz jeszcze coś o wydarzeniach bieżących.
(1) Media donoszą o desperatach, którzy nie rzucim ziemi… tzn. głodują w intencji niewprowadzania w życie reformy edukacji dotyczącej nauczania historii. Są to chyba zupełni ignoranci, którzy nie mają bladego pojęcia o tym, jak wygląda nauka historii w szkole. Są tak przeczuleni na wszelkie zmiany, że na każdą próbę zreformowania systemu – który nie jest najlepszy – reagują alergiczne. Ich zabiegi są dosyć śmieszne.
Śpieszę z wyjaśnieniem, dlaczego. Sam bowiem przeżyłem to na własnej skórze.
Obecnie schemat nauki historii w szkołach wygląda tak, że – jak to ktoś ładnie ujął – uczniowie mają trzy razy od mamuta do Bieruta. W szkole podstawowej, gimnazjum, liceum uczy się w kółko tego samego: cały cykl od prehistorii do (w teorii) XXI wieku, tyle tylko, że ze stopniowanym poziomem trudności i szczegółowości (nauczyciele mówią na to „technika spirali” czy jakoś tak).
Niestety to nie do końca zdaje egzamin. Po pierwsze dlatego, że liczba godzin historii w szkole jest mała i nauczyciel nie jest w stanie omówić całego materiału. Jeśli więc dojedzie do II RP, to jest to sukces. Po drugie, szczególnie w liceum – uczniom, którzy nie są w klasach z rozszerzoną historia, ten przedmiot często po prostu zwisa i jest jedynie dodatkowym utrudnieniem, i kolejną kłodą rzuconą pod nogi. Rozsądniej więc by było, żeby w liceum uczyć – tych, którzy nie mają historii na poziomie rozszerzonym – tylko historii XX wieku. Jest to chyba jedna z nielicznych rozsądnych reform edukacji w ostatnich latach.
(2) Już piąty 4 dzień kwietnia, więc za 6 dni… wszyscy wiedzą co. Uaktywniają się już smoleńskie wdowy i posłuszne wojska radia toruńskokatolickiego. Na nowo zaczęto młócić mgłę, brzozę, statecznik etc. Macierewicz – w szczytowej formie – bo może swoje świetne pomysły głosić nawet na antenie TVN 24. A fakty są, jakie były.