W to miejsce wracam już od 5 lat co roku w marcu. Ale jakoś tak się stało, że poprzedni (i jedyny raz) jakieś zdjęcia z tego miejsca wrzuciłem 2 lata temu.
Stawy przygodzickie to w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Asfalt, śmieci, dziurawa droga, trochę wody, pola, rów, ptaki, znowu śmieci. Ale za pierwszym razem zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie, przede wszystkim ze względu na to, że są naprawdę duże. A druga kwestia jest taka, że to właśnie na południe od Ostrowa Wielkopolskiego rozpoczyna się Dolina Baryczy. Jak każdy wie, Dolina Baryczy uchodzi za miejsce wyjątkowo ładne. Niestety do tej pory nie miałem okazji zbadać jej dokładnie.
Jak się spojrzy na mapę, to widać wyraźnie, że od tego miejsca, w kierunku zachodnim, wije się Barycz. W okolicach Przygodzic jest to bardzo bylejaka, wąska, płytka rzeka. Ale za Odolanowem to już zupełnie co innego. Barycz otoczona jest kilkoma kompleksami stawów, które zasila. Stawy przygodzickie to pierwszy z tych kompleksów.
Trzcina nad stawami
Łabędzie (?) na polu
Staw bez wody
Krajobraz jest raczej monotonny, nic szczególnego; trudno w południowej Wielkopolsce znaleźć tereny atrakcyjne przyrodniczo. Stawy są siedliskiem dla bardzo wielu ptaków, które jednak bardziej słychać niż widać. Bez lornetki trudno cokolwiek zobaczyć, bo ptaki nie są przy brzegu, tylko wolą spokój na środku stawów, z dala od ludzi.
Dla osób, które chciałyby się wybrać w te okolice, dodam, że przebiega tamtędy czarny szlak turystyczny, którym można się poruszać.
Rezerwat w zróżnicowanym lesie jest ciekawy o każdej porze roku. Jeśli występuje w nim epizodyczny strumień, to jeszcze lepiej. Na wiosnę napełnia się wodą. Niestety szybko wysycha.
Kraków to może trochę nudny temat, nie raz już o nim pisałem. Jednak już sam Wawel jest takim miejscem, gdzie trzeba wracać i za każdym razem zobaczy się coś innego. A gdy ten Wawel jest zupełnie pusty, to jest jeszcze lepiej.
Tak się stało, że po półtorarocznej przerwie znowu musiałem pojechać do Krakowa. Pandemia sprawiła, że miasto jest zupełnie inne i wygląda trochę jak makieta. Szkoda, że zawsze nie jest tak pusto.
Była sobota, od rana był mróz, spadły 2 cm śniegu.
Krzysztofa Vargę od strony literackiej poznałem w 2019 roku. Wtedy, w tym jednym roku, przeczytałem chyba 6 jego książek: „Aleję Niepodległości”, „Trociny”, „Nagrobek z lastryko” i serię węgierską: „Gulasz z turula”, „Czardasz z mangalicą” i „Langosza w jurcie”. W sumie nie wiem, jak to się stało, że tak nagle skoczyłem do książek tego pół-Węgra. Ale od strony dziennikarskiej znałem go znacznie dłużej, tj. odkąd regularnie kupowałem najpierw czwartkową, a później poniedziałkową „Gazetę Wyborczą”, tak naprawdę w celu czytania „Dużego Formatu”, w czasach gdy czytanie DF miało jeszcze jakiś sens. No bo w końcu Varga przez lata był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i co tydzień ukazywał się jego felieton w „Dużym Formacie”. Nie wiem, kiedy zacząłem je czytać, ale raczej było to pod koniec studiów. Wcześniej czytałem regularnie felietony Mariusza Szczygła, które niestety w pewnym momencie zaczęły mnie nudzić, jak z resztą całe jego dziennikarstwo. I wtedy pojawił się Krzysztof Varga, ze swoim ciętym humorem, sarkazmem i świetnym rozeznaniem w świecie kultury, także tej współczesnej, niegardzący ani książką, ani serialem. To dla „Gazety Wyborczej” niepowetowana strata, że taki pisarz i dziennikarz opuścił jej łamy z końcem 2020 roku i przeniósł się do konkurencji; dla mnie to kolejny powód mniej żeby jeszcze kupować raz w tygodniu „Wyborczą”.
Jestem pewien, że kiedyś felietony Vargi, niezrównane pod względem dowcipu i inteligencji, zostaną wydane w formie jakiegoś jednego opasłego tomu. Sam Varga nie stronił od komentarzy do aktualnych wydarzeń, często w świecie kultury, krytykując je zjadliwie.
Ale chciałem tu napisać o innej pozycji Autora, o wydanym pod koniec 2020 roku „Dzienniku hipopotama”. Jest to dziennik, czyli można powiedzieć, blog na papierze; forma z czasów, gdy nie było internetu. To oczywista kontynuacja dzienników Leopolda Tyrmanda, Marii Dąbrowskiej, Agnieszki Osieckiej i wielu innych pisarzy/poetów, którzy zapragnęli podzielić się z gawiedzią swoimi przemyśleniami nad różnymi sprawami. Trzeba przyznać, że tego rodzaju publikacja, w ogóle napisanie czegoś takiego, jest już samo w sobie mocno kabotyńskie. No bo rozumiem pisać sobie pamiętniczek do szuflady; no ale przecież nie po to pisarz coś pisze, żeby później papier w szufladzie był zjadany przez myszy. Pisarz przecież po to pisze, żeby szerokie masy czytelnicze się z tym zapoznały no i przede wszystkim po to, żeby się w ten sposób unieśmiertelnić. Nikt przecież chyba nie uwierzy w to, że jakiś pisarz napisał akurat dziennik lub pamiętnik i tylko po to, żeby później makulaturą napalić w piecu. Chodzi raczej o znalezienie ujścia dla swojego ego; konieczność podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami na każdy temat jest silniejsza od rozsądku; chęć opublikowania czegokolwiek zwycięża, w nadziei, że publiczność padnie na kolana przed geniuszem i przenikliwością pisarza. Prawdę mówiąc, od pisania dziennika w celu jego wydania, już niedaleka droga do influenserek, publikujących na instagramie swoje słitfocie.
Wyzłośliwiam się może trochę na wyrost. Ale tak to już jest w czasach internetu. Dawniej byle głupek mógł co najwyżej swoje przemyślenia uwiecznić na drzwiach od wychodka; dzisiaj ma od tego Facebooka. Natomiast pisarze mają lepszą formę, bo książkową.
W każdym razie Varga też postanowił się unieśmiertelnić i tym razem nie poprzez powieść czy felieton, ale właśnie poprzez dziennik.
Relacje z codzienności zaczynają się w 2018 roku, a kończą na początku 2020 roku, na progu epidemii. Wiadomo, że każdy człowiek chciałby bliżej poznać swojego ulubionego pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zajrzeć mu pod kołdrę, zobaczyć jak żyje, jaką ma rodziną, jak mieszka, czym jeździ, jak spędza wolny czas &c. Więc taki dziennik mógłby być doskonałą okazją do tego, żeby pisarza, np. Krzysztofa Vargę, poznać nie tylko od strony zawodowej, tj. pisarsko-dziennikarskiej, ale także od strony prywatnej: gdzie mieszka, czym jeździ, co je, jak spędza czas, czy ma rodzinę i dziesiątki tego typu kwestii. Ale Krzysztof Varga (inni dziennikopisarze może też, nie wiem, nie czytałem innych dzienników, bo do tej pory ta forma mnie odpychała) ściśle dozuje informacje, które przekazuje czytelnikom. Wiadomo, że taką książkę jak dziennik, kupią tylko wielbiciele literatury danego twórcy, bo co innych ludzi obchodzi, czy ten czy inny autor słodzi herbatę czy nie, czy ma plomby w zębach, czy też nie. Ale Krzysztof Varga nawet tym swoim wiernym czytelnikom informacji skąpi. Można wręcz odnieść wrażenie, że w wielu miejscach dokonuje autocenzury. W jego opowieści, dosyć swoją drogą ciekawej, są pewne luki, niedomówienia, nieścisłości; dowiadujemy się o jakiś osobach i miejscach, ale bez bliższych informacji. Domyślamy się, że autor przeżywa jakieś problemy osobiste, ale nie wiemy, jakie dokładnie. Widać wyraźnie, że autor chce podzielić się swoimi opiniami na pewne tematy, szczególnie społeczne, kulturalne, polityczne, ale o sobie samym pisze niewiele. Informacja jest ściśle reglamentowana. Z tego powodu czytelnik ma uczucie niedosytu; ma wrażenie, że coś go omija, a sam autor nie jest do końca szczery (no a jak zdecydował się na taki literacki ekshibicjonizm, to chyba powinien się obnażyć zupełnie, a nie tylko pępek).
To wszystko nie zmienia faktu, że ci, którzy lubią felietony Vargi, będą „Dziennikami” także ukontentowani. Znajduje się w nich wiele trafnych diagnoz na temat naszego kraju, społeczeństwa itd.
O anarchii (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Dużo miejsca jest poświęcone kulturze, a raczej jej uwiądowi. Wiadomo, że dla Vargi, jako dla pisarza, jest to temat pierwszoplanowy. I tu pojawia się problem. Odniosłem wrażenie, że z tekstu przebija zgorzknienie. Pesymizm pisarza, który chce tworzyć ambitną literaturę, w kraju, w którym na wysoką sztukę nie ma popytu, a lud nie czyta niczego (a przynajmniej nie nic wartościowego), nawet ulotki od aspiryny. Moim zdaniem te utyskiwania są trochę przesadzone. Któż by nie marzył o napisaniu powieści, wiersza lub opowiadania; opublikowaniu go i zostaniu sławnym? Varga w części te marzenia zrealizował. Ale jego ambicje sięgają wyżej. W wielu miejscach pisze o tym, że jego czytelnicy to sami emeryci (więc ja muszę być wyjątkiem); że jest ich niewielu, że jego książki się nie sprzedają albo sprzedają się w marnych nakładach. No i pretensje do czytelników, że nie czytają ambitnej literatury (czytaj powieści napisanych przez Vargę), tylko książki tramwajowo-klozetowe, których autorów, stachanowców literatury (określenie zaczerpnięte z któregoś z felietonów), przez litość nie wymienię.
Te narzekania są na pewno częściowo uzasadnione. U nas nie ma nawyku czytania; czytanie jest dekadencką rozrywką zgniłej elity, a prawdziwy i wartościowy członek społeczeństwa, powinien się zadowolić kabaretami i Sylwestrem z Jedynką.
Upadek kultury jako objaw choroby (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)Czytelnicy są beznadziejni (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Czytając dziennik Vargi mam jednak chwilami wrażenie, że żyjemy na jakiś dwóch, zupełnie różnych planetach. I chyba te różnice nie wynikają tylko z tego, że on mieszka w Warszawie, a ja w prowincjonalnym, nic nieznaczącym mieście. Obraca się w światku artystycznym, wielkomiejskim. Jego znajomi, to same sławy, pisarze, aktorzy, gwiazdy estrady. Życie upływa mu na oglądaniu seriali, chodzeniu do kina/teatru i szlajaniu się po knajpach. Dziwi mnie, że zupełnie nie przyjmuje do wiadomości, że większość ludzi tak nie żyje, choćby z powodu prozaicznej konieczności zarobienia na życie. I ma pretensje, że zamiast oglądać ambitne filmy, chodzić do teatru, na odczyty poezji czy czytać książki – ludzi zajmują się, mówiąc eufemistycznie, sprawami doczesnymi. A gdy już ktoś zacznie czytać, to Varga to krytykuje – że ludzie czytają nie te książki, które jego zdaniem czytać powinni (w domyśle – te, których jest autorem). Niestety odniosłem wrażenie, że z tego wszystkiego przebija lament i zawiedzione nadzieje niespełnionego pisarza, który odniósł sukces, ale niewielki; zdecydowanie za mały jak na jego ambicje. Trochę szkoda, że taki znawca kultury, niezły pisarz, erudyta i recenzent oraz, wybitny, jakby nie było, felietonista, zajmuje się użalaniem nad sobą.
No cóż. Chociaż dziennik momentami może nie tyle rozczarował, co zdziwił, to jednak ja się nie zrażam do pisarstwa Krzysztofa Vargi i zamierzam zgłębiać je dalej. Właśnie zabrałem się za jedną z jego nowszych książek „Sonnenberg”. Chociaż po przeczytaniu „Dziennika” nie jestem pewien, czy zrozumiem tę powieść tak, jak powinienem.
To nie jest rzecz jasna autobiografia autora w ścisłym znaczeniu tego słowa. To zdecydowanie powieść, chociaż bardzo specyficzna, jak cała twórczość Bernharda. Autor opisuje w niej swoje doświadczenia i obserwacje z czasów młodości i dzieciństwa. Przynajmniej możemy się domyślać, że są to wspomnienia autora, chociaż rzecz jasna trudno jednoznacznie zweryfikować, czy to wszystko autor przeżył naprawdę. Jeśli nawet nie wszystko w tej książce to opis życia autora, to na pewno duża część. W książkach jest mowa o rodzinie, wielokrotnych przeprowadzkach, szkole, grze na skrzypcach, lekcjach śpiewu, wojnie, relacjach z rówieśnikami, pracy i chorobie płuc. Chyba po prostu o tym wszystkim, co zaważyło na późniejszym życiu pisarza.
Książka składa się właściwie z pięciu mniejszych części, które można czytać niezależnie i które z resztą wcześniej były wydawane osobno (wcześniej przeczytałem „Chłód” i „Suterenę” w jakiś przedpotopowych wydaniach). W 2019 roku Wydawnictwo Czarne wydało je jako jeden tom.
Na pierwszy rzut oka literatura Bernharda nie wygląda zachęcająco: długie zdania, brak akapitów, brak dialogów, cała książka jako jeden megarozdział. Można powiedzieć, że to przepis na literacką katastrofę albo literaturę dla wąskiego grona maniaków i masochistów. Ale tak nie jest. Pomimo tego, że autor pisze w stylu przypominającym strumień świadomości, to ta jego świadomość nie jest nudna; wręcz przeciwnie jest pozytywnie zaskakująca i wciągająca. Narrator snuje swą opowieść, najpierw płynnie omawia wydarzenia z życia, a następnie robi zupełny skok w bok – jakąś niesamowitą dygresję, by po pewnym czasie powrócić do głównego nurtu rozważań. Ale pomimo tego czytelnik nie gubi się fabule. Książka jest ciekawa i pomimo mało, na pierwszy rzut oka, przystępnej formy, ma się ochotę wiedzieć, co zdarzyło się dalej. Autor opisuje swoje życie, ale także czyni wiele uwag natury ogólnej, dzieli się z czytelnikiem swoimi spostrzeżeniami na temat społeczeństwa i relacji międzyludzkich. Poza tym powieść jest ciekawym źródłem wiedzy na temat Austrii, która nie jest u nas wcale aż tak znana.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Opis pobytu w szpitalu w związku z chorobą płuc
Właściwie nie ma tu dialogów. A jeśli są, to są to dialogi z samym sobą. W końcu można odnieść wrażenie, chyba słuszne, że dla Bernharda tylko on sam, ewentualnie jego dziadek, który zajął bardzo istotne miejsce w jego życiu, był godnym uwagi rozmówcą. T.B. nie boi się tego przyznać, że cała reszta ludzi, to po prostu głupcy (elegancko to nazywając).
T.B. wspomina swoje dzieciństwo przed wojną, w czasie wojny oraz w drugiej połowie lat 40. Opisuje bombardowania Salzburga, w którym ówcześnie mieszkał. Przypomina, jak chodził do szkoły: narodowosocjalistycznej, w 1945 roku przerobionej na katolicką (pisze, że różnica niewielka). Opisuje swoje relacje z innymi rówieśnikami i nauczycielami. Ogólnie rzecz biorąc nie są to wspomnienia budujące. Bieda, patologiczne relacje z rodzicami, częste przeprowadzki, złe wyniki w szkole, brak pomysłu na własną przyszłość, otoczenie składające się z ludzi podłych i tępych. I w końcu koszmarna choroba, pobyty w szpitalu w sali dla umierających, a na końcu w sanatorium-umieralni.
W książce jest także mowa o Austrii przedwojennej, następnie wcielonej do Rzeszy niemieckiej; o tym, jak w niemieckiej szkole T.B. nazywany był „Austryjakiem”. Mowa jest także o hitlerowskich wyjazdach wakacyjnych dla „trudnych dzieci”, na których się znalazł, z powodu nieumiejętności funkcjonowania w społeczeństwie.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Narodowosocjalistyczne „kolonie” dla dzieci z „trudnych rodzin”
Traumatyczne dzieciństwo naznaczone wieloma przykrymi wydarzeniami niewątpliwie miało wpływ na życie pisarza; nic więc dziwnego, że poświęcił mu znaczące dzieło. Z innych utworów Bernharda bije pesymizm i brak złudzeń co do ludzi. Twórczość T.B. to ciekawa pozycja w literaturze dwudziestego wieku i przydatny łącznik z przeszłością.
Złośliwi mówią, że główną atrakcją Kalisza jest Gołuchów, chociaż nie znajduje się w Kaliszu, tylko kilka kilometrów dalej, w dodatku w powiecie pleszewskim. Gołuchów to las, zalew, plaża, ale przede wszystkim zabytkowy pałac z rozległym parkiem i arboretum. No i dodatkowe atrakcje, jak muzeum leśnictwa czy zagroda zwierząt: żubry, daniele, dziki itd.
Jakby się dobrze zastanowić, to w okolicach Kalisza są jeszcze inne warte zobaczenia pałace (Lewków, Dobrzyca), ale Gołuchów jest najlepiej znany. Znajduje się pod opieką Muzeum Narodowego w Poznaniu. W samym pałacu znajdują się wartościowe zbiory, jak choćby kolekcja antycznych greckich waz.
Była to siedziba rodowa któregoś z arystokratycznych polskich rodów, ale prawdę mówiąc, ja się nie wyznaję na tych wszystkich genealogiach. Wiem tylko, że właściciele Gołuchowa byli skoligaceni m.in. z właścicielami Kórnika; nie przypadkowo także obok obu tych pałaców znajduje się arboretum.
Pałac w Gołuchowie z pewnej odległości
Z oddali – Oficyna
Kapliczka na terenie posiadłości
Strumień i rozlewiska
W Gołuchowie byłem nie raz, ale za to pierwszy raz zimą i to w dodatku w czasie, gdy powoli się ściemniało. Otoczenie pałacu zimą jest równie malownicze, jak latem. Szkoda tylko, że nie było śniegu. Ale pewnie jeszcze tam wrócę.
Zima w wersji ze śniegiem. Rzeka zimą jest wyjątkowo ładna.
Na przełomie lutego i stycznia można powiedzieć, że wreszcie pojawiła się zima. Temperatury znacznie spadły i spadł śnieg. Nie wiadomo, na jak długo, więc trzeba te okoliczności przyrody uwiecznić na zdjęciach.
Kalisz nie jest zbyt ładnym miastem, nie ma zabytków, jest brudny i zapuszczony. Ale nawet zimą i nawet wieczorem da się znaleźć miejsca całkiem urokliwe. Oczywiście, o ile się je odpowiednio sfotografuje 🙂
Pomimo wszystkich klęsk które przyniósł rok 2020, pogodowo nie było aż tak źle, jak w latach poprzednich. Przede wszystkim nie było takiej strasznej suszy, jak w kilku wcześniejszych latach. Wiosną i latem padał deszcz. Na łąkach pojawiły się kwiaty. Poza tym, nie było też takich wielkich upałów jak w kilku poprzednich latach i nie były aż tak intensywne.
Widok na Prosnę od strony Parku Miejskiego w Kaliszu
Zima zapowiadała się bylejak, czyli tak, jak od jakiś kilku lat. Czytałem, że ostatnio śnieg na Święta Bożego Narodzenia był 2012 roku. Jest to całkiem możliwe. Zimy są ostatnio krótkie, suche i łagodne. Nie ma wielkich mrozów. Podobnie w tym roku, jeszcze w grudniu cały czas temperatura była dodatnia, sporadycznie spadała poniżej 0. Pierwszy raz mi się zdarzyło, żebym w grudniu, w trakcie urlopu, jeździł na rowerze – było kilka stopni ciepła i pogoda to umożliwiała.
Początek nowego roku w Parku Miejskim w Kaliszu
Park Miejski
Prosna nocą
Rynek Ostrowski o świcie z niewielką ilością śniegu
Ulica Wiosny Ludów w Ostrowie Wielkopolskim – niemrawe przejawy zimy o świcie
Od kilku już lat prawdziwie zimowa pogoda przychodzi dopiero na początku nowego roku. Tak było również w tym roku. Ale nie tylko jest mróz, ale również nawet spadł śnieg. Niewiele, ale zawsze coś. Można było zrobić kilka zdjęć.
Wreszcie atak zimy nad rzeką
Prosna zimą
Zimą
A podobno tej nocy ma przyjść „bestia ze wschodu”, czyli temperatura ma spaść do minus kilkunastu stopni poniżej zera. Teraz robi to na nas wrażenie. Ale pamiętam, jak jeszcze w czasach licealnych temperatura w stylu ‑20 nie była niczym nadzwyczajnym.
Rogalin znajduje się pod Poznaniem. Pałac był siedzibą rodową Raczyńskich. Więcej na jego temat można znaleźć na stronie internetowej muzeum, które nim obecnie zarządza. Nieopodal znajduje się także pałac w Kórniku, o bardzo ciekawej architekturze i pięknym ogrodzie wokół. Niestety zwiedzanie temu pałacu kojarzy mi się głównie z muzealnymi kapciami, których zakładanie jest traumą na całe życie.
W środku rogalińskiego pałacu nigdy nie byłem. Ale warte zobaczenia są tereny wokół niego, między innymi barokowy ogród. Jest tam pięknie o każdej porze roku. Byłem tam zarówno latem, jak i późną jesienią. Te zdjęcia zrobiłem w listopadzie 2020 roku; jesień była już zaawansowana. Z powodu epidemii wokół było zupełnie pusto, choć była to sobota.
Ciekawy jest nie tylko sam ogród pałacowy. Paręset metrów za nim znajdują się rogalińskie dęby. Warto także zejść nad rozlewiska Warty i malownicze starorzecze.
Wbrew pozorom zima jest bardzo dobrym okresem na wycieczki. Jest duża zaleta – nie jest gorąco. Krajobraz jest zamglony, widoczność jest gorsza, kolory stają się bardzo stonowane. Można się dostać w miejsca, które normalnie są zarośnięte.
W Byczynie miałem okazję być już dwa razy, ale to takie miejsce, do którego chce się wracać (podobno drugie takie to Chełmno, ale niestety nie miałem jeszcze okazji go zobaczyć). O tym miasteczku już pisałem jakiś czas temu.
Z Kalisza na południe prowadzi droga wojewódzka numer 450. Droga formalnie łączy Kalisz z Wieruszowem, ale w rzeczywistości ciągnie się jeszcze kilka kilometrów dalej i za Opatowem łączy się z drogą krajową numer 11 biegnącą w kierunku Śląska. Tak więc ta droga w większości przebiega przez województwo wielkopolskie, ale na pewnym odcinku przecina także województwo Łódzkie (w końcu Wieruszów jest w woj. łódzkim). Natomiast kilka kilometrów od miejsca, gdzie ta droga krzyżuje się z drogą krajową, rozpoczyna się województwo opolskie. W tym rejonie jest kilka ciekawych miejsc, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wygląda odpychająco.
Byczyną znajduje się w województwie opolskim, właściwie na granicy Opolszczyzny z Wielkopolską. Ale kilka kilometrów wcześniej, za Wieruszowem, znajduje się miejscowość Święty Roch, a w niej zabytkowy drewniany kościół p.w. św. Rocha. Wokół kościoła znajduje się cmentarz, a na nim potężne drzewa.
Kościół św. Rocha w miejscowości Św. Roch nieopodal Wieruszowa
O Byczynietrudno coś więcej napisać. Można przez kilkadziesiąt minut powędrować po byczyńskiej starówce (zupełnie autentycznej), otoczonej imponującymi średniowiecznymi murami. Od mojej ostatniej wizyty w miasteczku półtora roku temu nic się właściwie nie zmieniło, poza tym, że z racji epidemii wszystko jest właściwie w tej chwili zamknięte. Niemniej jednak cały czas robi spore wrażenie.
Byczyną
Ratusz na Rynku w Byczynie
Kościół ewangelicki w Byczynie
Mury miejskie
Druga baszta w Byczynie
W tym samym czasie, w którym odkryłem Byczynę, dowiedziałem się także o znajdującym się nieopodal Bolesławcu (nad Prosną, w odróżnieniu od bardziej znanego Bolesławca w woj. dolnośląskim). Aby dojechać do Bolesławca, należy jeszcze w województwie wielkopolskim zjechać z drogi krajowej numer 11 (nieopodal miejsca, w którym do tej drogi dochodzi DW 450) i pojechać na wschód. Po drodze mija się Prosnę, która właściwie stanowi granicę pomiędzy województwami wielkopolskim i łódzkim. Sam Bolesławiec położony jest już w województwie łódzkim.
Tak ta droga powinna wyglądać przynajmniej zazwyczaj; obecnie z powodu remontu/budowy mostu na Prośnie, najprostsza droga jest zamknięta dla ruchu i trzeba jechać trasą okrężną.
W Bolesławcu znajduje się inna zabytkowa średniowieczna atrakcja, tj. baszta wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego. W średniowieczu był to element fortyfikacji posadowionych na granicach ówczesnej Polski. W Wielkopolsce nie ma wielu tego rodzaju zabytków. Podobna Baszta znajduje się też w Ostrzeszowie.
Baszta Kazimierza Wielkiego w Bolesławcu (nad Prosną)
Widok na mokradła nad Prosną w Bolesławcu
Podsumowaniem wycieczki była krótka wizyta w Kępnie i w Ostrzeszowie. W Kępnie do ciekawych zabytków należy zamkowa poczta i ruiny synagogi (ruiny – niestety). W Ostrzeszowie, poza wspomnianą basztą, wart zobaczenia jest także kościół farny.
Poczta w Kępnie
Rynek w Kępnie
Ruiny synagogi w Kępnie
Rynek w Ostrzeszowie
Fara w Ostrzeszowie
Nie była to może najciekawsza z moich wycieczek, ale trudno wymyślić coś lepszego w czasach pandemii, gdy wszystkie atrakcje są pozamykane.
Przystanek z rudy darniowej w Puszczy Pyzdrskiej.
Szlakiem czerwonym w kierunku Lądu
Rozlewiska Warty
Nad Wartą
Tytuł wpisu zawiera dopisek „część I”, chociaż nie wiem, czy będzie kolejna, ani kiedy.
Puszcza Pyzdrska jest dla mnie tematem, do którego zabieram się już od kilku lat i ciągle mam poczucie niedosytu. Nadal wiem o niej bardzo niewiele, chociaż ostatnio moja wiedza odrobinę się zwiększyła za sprawą odpowiedniej książki. Problem z Puszczą polega na tym, że jest terenem stosunkowo rozległym, słabo zbadanym, trudno dostępnym; nie udało mi się też znaleźć porządnej mapy. I jeśli ktoś chce „jechać do Puszczy Pyzdrskiej” to od raz ma problem, bo tak naprawdę nie wiadomo, dokąd jechać, który wycinek chce zobaczyć. Myślę, że optymalnym rozwiązaniem byłoby ją zwiedzać na rowerze, chociaż dla mnie jest to na razie marzenie nieosiągalne, bo musiałbym ten rower jakoś zatachać, a nie mam jak.
Określenie „Puszcza” jest trochę na wyrost, ponieważ na pewno nie jest to prawdziwa puszcza w znaczeniu przyrodniczym. Lasy na tym terenie są rozległe, ale poszatkowane; nie ma też co ukrywać, że od strony walorów przyrodniczych nie są zbyt atrakcyjne (sosny-zapałki), ale wynika to z warunków glebowych. O tym też dowiedziałem się z książki (bibliografia poniżej).
Puszcza bierze swą nazwę od Pyzdr, małego miasteczka w centralnej Wielkopolsce, ze średniowiecznym rodowodem. Miasteczko jest małe, ale urokliwe. W przeciwieństwie do wielu podobnych miasteczek, wspaniałomyślnie nie zostało przerżnięte drogą krajową albo autostradą (patrz patologiczne przykłady z Małopolski, o czym już kiedyś pisałem). W dodatku na Rynku jest pełno drzew. Moda na zamienianie małomiasteczkowych rynków w betonowe klepiska tutaj jakoś nie dotarła (por. historię ze Stawiszyna, miasteczka na południowym krańcu Puszczy).
Puszcza Pyzdrska to teren na peryferiach powiatu wrzesińskiego, pleszewskiego, konińskiego i kaliskiego. Jej północna granica wyznaczona jest przez Wartę, a zachodnia przez Prosnę (nieopodal Pyzdr Prosna wpada do Warty). Południowe granice znajdują się na północ od Kalisza, w okolicach właśnie Stawiszyna i Zbierska. Ze wschodnią granicą jest trudniej, ale mniej więcej jest nią droga krajowa nr 25 Kalisz-Konin. Większe ośrodki to Pyzdry, Chocz, Gizałki, Grodziec, Zagórów. Teren pokryty jest lasami, mokradłami, polami.
Te tereny, dzisiaj mocno wyludnione, przez kilkaset lat były obszarem osadnictwa „olęderskiego”, tj. były zasiedlane przez przybyszów z Europy Zachodniej (z dzisiejszych Niemiec, Holandii). Osadnicy osiedlali się w I Rzeczpospolitej między innymi ze względu na swobody wyznaniowe, chociaż jest to sprawa bardziej skomplikowana. Stąd do dzisiaj w lasach Puszczy można odnaleźć stare cmentarze, na których znajdują się nagrobki z napisami po niemiecku. Osadnicy przywozili na ziemie polskie nowe techniki rolnictwa i zwyczaje. Przez pokolenia współegzystowali z ludnością polską.
Później nastąpiło mniej więcej to, co w Beskidzie Niskim. Po II wojnie światowej postanowiono się pozbyć „elementu niepewnego”. Tak więc podobnie jak Beskid Niski, Puszcza Pyzdrska spowita jest delikatną mgiełką tajemniczości. Peryferyjność tych terenów sprawia, że Puszcza leży zdecydowanie poza szlakami krajoznawczymi, chociaż są w niej ciekawe miejsca.
Już kilka razy próbowałem zwiedzać Puszczę; ze słabymi rezultatami, bo nigdy nie wiadomo, gdzie tak naprawdę jechać. Parę dni temu postanowiłem pojechać w kierunku jej północnych krańców, omijając właściwie część leśną.
Jechałem drogą wojewódzką z Kalisza w kierunku Wrześni. Na początku zatrzymałem się na kilka minut w Choczu. Wiele razy przejeżdżałem przez tę wieś, tym razem postanowiłem poświęcić jej 15 minut i przejść się po tamtejszym rynku.
Dalej pojechałem na północ. Ze względu na poczucie lokalnego patriotyzmu, postanowiłem trochę lepiej poznać Prosnę. Nie wiem, gdzie się zaczyna, ale teraz przynajmniej już wiem, gdzie się kończy. Uchodzi do Warty w okolicach Pyzdr. Jest to miejsce warte odwiedzenia ze względów przyrodniczych. Spotkałem tam nawet jelenie.
Z poczucia obowiązku na chwilę wstąpiłem do Pyzdr. Kilka lat temu zwiedziłem je dogłębnie (całkiem ciekawe jest muzeum znajdujące się w budynku dawnego klasztoru). Teraz tylko się przeszedłem po centrum miasteczka. Drzewa na rynku nadal są, można jechać dalej.
W końcu musiałem zjechać z głównej drogi w kierunku właściwej Puszczy. Udałem się w kierunku Wrąbczyńskich Holendrów. Obecnie wieś niczym się nie wyróżnia i pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi, gdybym wcześniej nie czytał o osadnictwie na tych terenach. Znajduje się w niej kaplica, w dawnym zborze ewangelickim. Wygląda zupełnie inaczej, niż katolickie kościoły drewniane – uderza prostotą. Właściwie nie wygląda jak kościół. Trochę przypomina szkołę z „Ani z Zielonego Wzgórza”.
Kościół poewangelicki we Wrąbczyńskich Holendrach. Zwraca uwagę jego prostota.
Później postanowiłem udać się w kierunku mokradeł położonych nad brzegiem Warty, objętych Nadwarciańskim Parkiem Krajobrazowym. Jeśli ktoś ma dużo czasu, mógłby tam wędrować bardzo długo, bo teren jest rozległy i przyrodniczo urozmaicony: jest rzeka, łąki, pola, mokradła itd. Ja wybrałem się szlakiem turystycznym czerwonym od strony Wrąbczyńskich Holendrów w kierunku Lądu. Z braku czas nie doszedłem do Lądu, bo wymagałoby to znacznie dalszej wędrówki.
Rozlewiska nad Wartą widziane od strony Ciążenia (czyli po przeciwnej stronie Warty niż jest położona Puszcza Pyzdrska). Zdjęcie wykonane w marcu 2017 roku.
Następnym razem chciałbym zwiedzić Puszczę bliżej jej środka.
Rok temu jesienią byłem na wycieczce w Trójmieście. O ile w górach byłem nie raz, o tyle wybrzeża zupełnie nie znam. Od dawna miałem ochotę pojechać nad morze. W Trójmieście byłem wiele lat temu i to tylko przez chwilę, przejazdem, niczego właściwie nie widziałem.
Na wycieczkę pojechałem pociągiem, bo chciałem się poczuć jak w moich mniejszych i większych podróżach w czasie studiów.
Wyjazd był udany, ale i tak mam wrażenie, że wszystko widziałem tylko powierzchownie, bo nie było czasu na więcej zwiedzania. Po takim wyjeździe mam jeszcze większą ochotę znowu tam pojechać. Żałuję, że w Gdańsku byłem tylko jeden dzień. Natomiast spośród miast najbardziej podobała mi się Gdynia.
Pojechałem pociągiem na Półwysep Helski. Przyroda nad Bałtykiem zimą jest chyba jeszcze piękniejsza niż o innych porach roku. W dodatku nie jest wcale tak zimno (chociaż jest wiatr), no i powietrze jest czyste. Żałuję, że byłem tam tylko kilka godzin.
Stacja Kolejowa Hel
Zabudowania na Półwyspie Helskim
W głąb Półwyspu
Latarnia morska na Helu
Pozostałości obiektów wojskowych na Helu
„Początek Polski”
Zdjęcia z grudnia 2019 roku.
W tym roku także planowałem na przełomie listopada i grudnia pojechać do Trójmiast, miałem już nawet zarezerwowane wszystkie noclegi. Niestety epidemia sprawiła, że musiałem wszystko odwołać. Pozostało mi spędzić urlop w domu.
To już kolejna reaktywacja tej strony; jak widać, jeszcze się jakoś trzyma.
Tym razem konieczna była nawet zmiana adresu (obecny: www.silvarerum.eu – dorobiłem się własnej domeny). Strona przez blisko rok była niedostępna, ponieważ w listopadzie 2019 roku został zlikwidowany dotychczasowy dostawca hostingu (boo.pl), na którym trzymałem stronę internetową przez ponad 10 lat. Potem nie miałem czasu zająć się nowym hostingiem. W dodatku, od kilku już lat nie siedzę już w tworzeniu stron internetowych, więc nie ma co ukrywać, że wyszedłem z wprawy, a zrobienie czegokolwiek ambitniejszego przekraczało moje możliwości. Jednak po roku udało mi się wygospodarować trochę czasu, aby postawić stronę na nowo. Ku mojemu zdziwieniu, nawet mi się to udało.
Plusem nowego hostingu jest to, że ma o wiele więcej miejsca (pamięci) i teraz będę mógł wrzucać zdjęcia do oporu.
Na stronie pewnie nie będzie już żadnych dłuższych wpisów, bo nie chcę nic pisać. Wystarczająco jest dużo bzdur w internecie. Ale od czasu do czasu będę tu wrzucać zdjęcia – tego mi najbardziej brakowało. Może będę dzielił się krótkimi relacjami z wycieczek, które lubię jeszcze bardziej.
Strona cały czas jest w fazie „migracji”. Przez pewien czas mogą występować problemy techniczne. Możliwe, że stare linki nie działają. Będę pracować nad nowym wyglądem.
Byczyna i Jawor mają ze sobą sporo wspólnego. Oba miasteczka znajdują się na Śląsku: Byczyna na Opolszczyźnie, a właściwie na granicy z Wielkopolską, zaledwie kilka kilometrów od granicznej rzeki Prosny. Natomiast Jawor znajduje się w środkowej części Dolnego Śląska. Oba te miasteczka są dosyć małe. Byczyna, to właściwie wieś – ma ok. 5.000 mieszkańców. Jawor jest czterokrotnie większy, ale to wciąż małe miasteczko – ma ok. 20.000 mieszkańców.
W obu tych miasteczkach znajdują się bardzo ciekawe zabytkowe obiekty, na dodatek trochę zapomniane. Byczynę odkryłem kiedyś przypadkiem, gdy jechałem z Wielkopolski w stronę Beskidu Śląskiego. Przy drodze łączącej Kępno z Kluczborkiem znajduje się ta niepozorna miejscowość. W miasteczku znajdują się świetnie zachowane średniowieczne mury miejskie – jest to chyba zupełny unikat na skalę europejską, ponieważ nie ma wielu miast, gdzie niemal w całości zostały zachowane oryginalne mury miejskie. W Byczynie tak właśnie jest. Równie duże fragmenty zachowanych murów miejskich widziałem tylko w Tallinie. Do tego dochodzą mury zachowane oryginalne wieże. W środku znajduje się typowy średniowieczny układ urbanistyczny z Rynkiem i odchodzącymi od niego wrzecionowato ulicami.
Warte są zobaczenia także ratusz i kościół ewangelicki – jednak raczej tylko z zewnątrz. Jednak już sam układ urbanistyczny jest wart zobaczenia. W mieście dowiedziałem się także o bitwie pod Byczyną.
Byczyna – Rynek i ratusz
Byczyna – fragment murów miejskich
Byczyna – widok z wieży kościelnej
Byczyna – widok z wieży ratuszowej
Zaułki w Byczynie, w tle wieża
Byczyna – przejście przez mury miejskie
Jednak potencjał miasteczka nie jest wykorzystany. Trudno znaleźć informacje o nim gdziekolwiek, ja dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Poza tym, pomimo tak ciekawych walorów historycznych i urbanistycznych, miasteczko jest raczej zapuszczone.
Przypominają mi się słowa Władysława Kościelniaka z „Wędrówek po moim Kaliszu”, które brzmiały mniej więcej tak: turyści przyjeżdżają do Kalisza i na początku są zachwyceni. Jednak po 2 – 3 dniach widzą więcej i zmieniają zdanie.
Niewątpliwie to odnosi się do Byczyny, a także do Jawora, o czym za chwilę. Jednak zauroczenie mija nie po 2 – 3 dniach, ale raczej po ok. 1 godzinie. Jakkolwiek miasteczka te są bardzo ciekawe, to jednak sprawiają wrażenie zaniedbanych i nieuporządkowanych.
Jawor stał się sławny na cały świat dzięki Kościołowi Pokoju (drugi znajduje się w Świdnicy), wpisanemu na listę dziedzictwa UNESCO. Jest to ponad 300-letni drewniany kościół protestancki. Otoczony pięknym parkiem, powstałym na miejscu dawnego cmentarza.
Kościół Pokoju nie znajduje się bezpośrednio na „starówce”, co wynikało z ustaleń poczynionych w trakcie pokoju westfalskiego kończącego wojnę trzydziestoletnią. Z założenia kościół protestancki miał się znajdować poza ówczesnym miastem. Ale dzisiaj jest atrakcją i tak, ponieważ jest wspaniałym zabytkiem, świadectwem historii Śląska. Wrażenie również robi fakt, że jest w całości drewniany, a pomieścić może i tak ok. 6.000 osób.
Jawor – kościół pokoju
Jawor – kościół pokoju
Jawor – wnętrze kościoła Pokoju
Jawor – wnętrze kościoła pokoju
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Ratusz w Jaworze
Jawor – ruiny zamku
Dalsza część Jawora nie robi już takiego pozytywnego wrażenia. Jaworska „starówka” podobna jest do kaliskiej, tzn. jest równie zapuszczona, chociaż jest mniejsza (samo miasto też jest o wiele mniejsze). Na Rynku znajduje się bardzo ładny ratusz, nieproporcjonalnie duży jak na tak małe miasto. Na obrzeżach starówki znajdują się także nieremontowane, sypiące się kamienice, a pomiędzy nimi śmieci i samochody. Pozytywnie na tym tle odcina się wizerunek Sądu Rejonowego.
Najgorsze wrażenie jednak sprawia zamek, a właściwie jego ruiny, gdyż jest zdewastowany a okna są zabite dyktą. Z okolic zamku rozpościera się ładny widok na okolicę, ale niestety nie mogłem obejrzeć go w pełni, ponieważ wieża widokowa akurat była zamknięta.
Tak więc i Byczynę, i Jawor, a w pewnym stopniu również Kalisz, łączy to, że są to ośrodki, które mają coś ciekawego do zaoferowania, ale nie potrafią tego wykorzystać. Do tego są zaniedbane. Niemniej jednak i Jawor, i Byczynę, warto zobaczyć.
W ciągu ostatniego czasu, za sprawą artykułu na temat Thomasa Bernharda, który ukazał się w „Polityce”, zaznajomiłem się odrobinę z twórczością tego austriackiego pisarza. Dotychczas przeczytałem dwie jego książki „Chłód” oraz „Kalkwerk”. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, czy jest to literatura ciężka czy lekka. Raczej nie jest dla każdego. Książeczki same w sobie są bardzo cienkie (te, które przeczytałem do tej pory). Ale jak już się jakąś otworzy, to w środku czeka na nas dosłownie ściana tekstu. Autor nia bawi się w dialogi, w akapity, w krótkie zdania. Zdania na jedną stronę są tutaj normą. Wydawałoby się, że tego typu literatura to przepis na odstręczenie czytelnika. Okazuje się, jednak, że pomimo braku dialogów, książki da się czytać, a nawet są dosyć ciekawe. Pomimo tego, że jest to lity tekst, wiadomo o co chodzi i da się pójść za narracją. Mówiąc krótko, czytelnik nie jest zagubiony.
„Chłód” to chyba coś w rodzaju książki autobiograficznej (chociaż trudno powiedzieć, nie wiem, czy nie jest to część jakiejś większej całości, ale tylko ten jeden tom udało mi się wyrwać w bibliotece). Są to przemyślenia chłopaka zamkniętego w „sanatorium” dla chorych na gruźlicę. Ciekawy jest obraz powojennej Austrii.
Natomiast „Kalkwerk” to nazwa majątku ziemskiego, w którym żyje „Konradostwo” – książka jest o tym, jak mąć zabił swoją żonę, i dlaczego.
Kraków już mnie trochę nudzi. Niemniej jednak jest wdzięcznym obiektem do fotografowania. Latem (nawet wczesnym), gdy bardzo mocno piecze słońce, lepsze są zdjęcia czarno-białe. Wtedy można mniej się skupić na oślepiających kolorach, a bardziej na samej treści zdjęć. Zawsze bardzo lubiłem fotografie miast, ale raczej w cudzym wykonaniu. Myślę jednak, że te zdjęcia są całkiem udane.
Czasami blisko nas znajdują się różne ciekawe miejsca, trzeba tylko się ruszyć. Nie jest więc prawdą, że aby zobaczyć coś ciekawego czy interesującego, trzeba jechać gdzieś daleko lub nawet zagranicę.
Około 30 km od Kalisza znajduje się Kotłów, w którym są dwa ciekawe kościoły: kościół romański sięgający korzeniami XII wieku oraz współczesny kościół polskokatolicki. Kotłów leży bardzo blisko Mikstatu, który jest też bardzo urokliwym miasteczkiem.
Kontynuując wątek bocznych dróg, od dwóch lat na początku maja zawsze jeżdżę na łąki otaczające Barycz. Rzeka Barycz powstaje na terenie bifurkacji Baryczy, na południe od Kalisza i Ostrowa Wielkopolskiego. Spadek terenu jest tam tak niewielki, że jedne cieki wodne płyną na wschód, inne na zachód. Barycz płynie na zachód, w kierunku Odry. Jednak na tym samym terenie ma swoje źródła też rzeka Ołobok, która płynie na wschód i wpada do Prosny. Barycz przepływa przez Przygodzice; tam powstały stawy, które były na zdjęciach poprzednio. Kawałek dalej na zachód rozpościerają się łąki. Teoretycznie te tereny powinny być mocno podmokłe, ponieważ cechą charakterystyczną Baryczy jest jej niewielki spadek i bagna – które przynajmniej w teorii – powinny tę rzekę otaczać. Niestety na skutek suszy jest ich coraz mniej.