Kraków przed Wielkanocą

W Kra­ko­wie nie byłem od maja 2021 roku (a wcze­śniej to wcze­sną wio­sną 2021 roku – w jed­nym ze szczy­tów pan­de­mii). W tym roku poje­cha­łem na Festi­wal Miste­ria Pas­cha­lia, co było moim marze­niem od wie­lu lat, w zasa­dzie od momen­tu, kie­dy na serio zaczą­łem słu­chać muzy­ki dawnej.

Tak napraw­dę w Kra­ko­wie spę­dzi­łem 1 dzień, no ale jesz­cze dzień na przy­jazd i dzień na odjazd. Pierw­sze­go dnia pogo­da była ład­na. Na plan­tach rosły impo­nu­ją­ce kępy żon­ki­li, któ­re wte­dy aku­rat kwi­tły. Nie­ste­ty kolej­ne dni były zim­ne, wietrz­ne i mokre – momen­ta­mi padał deszcz ze śniegiem.

Uda­ło mi się odwie­dzić miej­sce, w któ­rym nigdy nie byłem, cho­ciaż wie­lo­krot­nie podró­żo­wa­łem do Kra­ko­wa, czy­li Zamek na Wawe­lu. Rze­czy­wi­ście jest impo­nu­ją­cy. Kate­drę sobie odpu­ści­łem, bo byłem w niej już kil­ka razy.

Gdy idzie o sam festi­wal, to zespo­ły, któ­re gra­ły, były bar­dzo dobre. Nato­miast reper­tu­ar śred­nio przy­padł mi do gustu. To zna­czy była to taka muzy­ka z gatun­ku takich utwo­rów, któ­re wyświe­tla­ją mi się jako pro­po­zy­cje na Spo­ti­fy do odsłu­cha­nia – ja je odsłu­chu­ję, a potem kasu­ję. Raczej nie kupił­bym sobie pły­ty z taki­mi utwo­ra­mi. Pie­śni wyko­ny­wa­ne w ramach „ciem­nej jutrz­ni” czy też ado­ra­cji cia­ła Chry­stu­sa są pięk­ne, jest to jed­nak muzy­ka trud­na w odbio­rze. Spo­dzie­wa­łem się raczej cze­goś tro­chę innego.

Nasza stara klasa

Nasza sta­ra kla­saHBO max

Parę tygo­dni temu oglą­da­łem bry­tyj­ski film doku­men­tal­ny „Nasza sta­ra klasa”. 

Czy ktoś w wie­ku 30-kil­ku lat może chcieć wró­cić do szkol­nej ławy? Oka­zu­je się, że owszem. Film opo­wia­da o pew­nym męż­czyź­nie ze Szko­cji, któ­ry już jako doro­sły czło­wiek posta­no­wił, że ponow­nie zapi­sze się do liceum.

Film jest w grun­cie rze­czy dosyć przy­gnę­bia­ją­cy, ale wywarł na mnie na tyle sil­ne wra­że­nie, spo­śród wie­lu doku­men­tów, jakie oglą­dam, że posta­no­wi­łem o nim tutaj na stro­nie inter­ne­to­wej wspomnieć.

Oczy­wi­ście po latach jego koledzy/koleżanki z kla­sy zorien­to­wa­li się, że ich współ­uczeń był kil­ka­na­ście lat od nich star­szy, cho­ciaż nie było tego po nim widać. Naj­lep­sze jest to, że on cho­dził do tej szko­ły… kil­ka­na­ście lat wcze­śniej. I nauczy­cie­le się nie zorien­to­wa­li, że uczą kogoś, kogo uczy­li już lata wcześniej.

Doku­ment opo­wia­da o mani­pu­la­cji, marze­niach, pato­lo­giach sys­te­mu edu­ka­cji… war­to obejrzeć.

100 lat za Urugwajem

Na prze­ło­mie roku mia­łem przy­jem­ność prze­czy­tać książ­kę, któ­rą nota bene dosta­łem od Św. Miko­ła­ja pt. „Wyho­duj sobie wol­ność. Repor­ta­że z Uru­gwa­ju” (auto­rzy Szy­mon Opry­szek i Maria Haw­ra­nek). Z resz­tą ostat­nio bar­dzo dużo odda­ję się lite­ra­tu­rze fak­tu, a ponad­to kon­ty­nu­owa­łem czy­ta­nie T. Bern­har­da, ale to temat na osob­ny post.

Uru­gwaj to pań­stwo na dru­gim koń­cu świa­ta, o któ­rym u nas nie mówi się nic albo bar­dzo nie­wie­le. Pamię­tam, że jakiś czas temu czy­ta­łem arty­kuł na jego temat w „Poli­ty­ce”. Bli­sko deka­dę temu media w naszej czę­ści świa­ta poświę­ca­ły odro­bi­nę uwa­gi pre­zy­den­to­wi Uru­gwa­ju (nazy­wa­nym „naj­bied­niej­szym pre­zy­den­tem świa­ta”) José Muji­ce. Jest to pań­stwo w Ame­ry­ce Połu­dnio­wej, wci­śnię­te mię­dzy Bra­zy­lię i Argen­ty­nę, nad olbrzy­mi estu­arium La Pla­ty.

Pod wzglę­dem gospo­dar­czym i zamoż­no­ści jest to raczej „śred­niak”, pew­nie w mia­rę podob­ny do Pol­ski. Jed­nak z dru­giej stro­ny, nie ma tam pato­lo­gicz­ne­go roz­war­stwie­nia spo­łecz­ne­go, jak w wie­lu innych pań­stwach regio­nu. Nie sły­chać też o mafiach i kar­te­lach nar­ko­ty­ko­wych ter­ro­ry­zu­ją­cych spo­łe­czeń­stwo. Wystę­pu­je tam bie­da, jak wszę­dzie, ale chy­ba nie są to takie slum­sy jak te zna­ne z Brazylii.

Nato­miast pod wzglę­dem spo­łecz­nym, to pań­stwo wyprze­dzi­ło wie­le innych (w tym nasze) o jakieś 100 lat. Wystar­czy wspo­mnieć o mał­żeń­stwach jed­no­pł­cio­wych, czy moż­li­wo­ści adop­cji dzie­ci przez oso­by w takich związ­kach. Ale nie tyl­ko to; tak­że kwe­stia bar­dziej pro­za­icz­ne, jak choć­by prze­strze­ga­ny roz­dział kościo­ła od pań­stwa, w tym rygo­ry­stycz­ne prze­strze­ga­nie świec­ko­ści szkół. Jeśli ktoś chce dowie­dzieć się wię­cej – pozo­sta­je mu lek­tu­ra książ­ki, któ­rą polecam.

Frag­ment książki

Tym­cza­sem u nas taka afe­ra: Spon­sor pral­ni dla bez­dom­nych we Wro­cła­wiu nie chciał, aby biskup ją poświę­cił. TVP krzy­czy o skan­da­lu.

Tak­że tutaj: Nie chcie­li, by biskup poświę­cił pral­nię. Jest zwrot w spra­wie afe­ry z Wrocławia

Jed­nym sło­wem, pral­nia dla bez­dom­nych nie powsta­ła (cał­ko­wi­cie za dar­mo, ufun­do­wa­na przez spon­so­ra, Hen­kla), ponie­waż wła­dze kościel­ne koniecz­nie chcia­ły ją poświę­cić, na co nie wyra­ził zgo­dy spon­sor. Czy­li wszyst­ko już było goto­we, pral­ki cze­ka­ły na uży­cie, ale z powo­du kościel­ne­go ośle­go upo­ru, wszyst­ko trze­ba było odkrę­cać… ręce opadają.

Aktu­ali­za­cja 28.01.2022 – pral­nia jed­nak powstanie.

Koncert

Dwa dni temu byłem na kon­cer­cie inau­gu­ru­ją­cym nowy sezon arty­stycz­nyFil­har­mo­nii Kali­skiej. W fil­har­mo­nii nie byłem już od ok. 1,5 roku – poprzed­nim razem byłem jesz­cze w cza­sach przed­pan­de­micz­nych. Orga­ni­zo­wa­no co praw­da kon­cer­ty przez inter­net, ale to zupeł­nie nie to samo – z resz­tą FK śred­nio sobie radzi­ła z tech­nicz­ną stro­ną tych przedsięwzięć. 

Dla Fil­har­mo­nii Kali­skiej roz­po­czę­ła się nowa epo­ka, ponie­waż dyrek­to­rem został Ruben Silva – dyry­gent z wie­lo­let­nim doświad­cze­niem. Poprzed­ni, zasłu­żo­ny dyrek­tor, wyemi­gro­wał do Czę­sto­cho­wy (co mnie tro­chę dzi­wi, bo co praw­da Kalisz to dziu­ra, ale czy Czę­sto­cho­wa jest wie­le lep­sza?) Myślę, że Adam Klo­cek posta­wił swo­je­mu następ­cy wyso­ko poprzeczkę.

Kon­cert był nie­wąt­pli­wie uda­ny. Mnie naj­bar­dziej podo­bał się kon­cert skrzyp­co­wy g‑moll Maxa Bru­cha. Ten kom­po­zy­tor to dla mnie odkry­cie miesiąca 🙂

Sądząc po widow­ni, moż­na było pomy­śleć, że koro­na­wi­ru­sa mamy za sobą – pra­wie nikt nie sto­so­wał się do obo­wiąz­ku zasła­nia­nia twarzy…

Rozważania hipopotama

Krzysz­to­fa Var­gę od stro­ny lite­rac­kiej pozna­łem w 2019 roku. Wte­dy, w tym jed­nym roku, prze­czy­ta­łem chy­ba 6 jego ksią­żek: „Ale­ję Nie­pod­le­gło­ści”, „Tro­ci­ny”, „Nagro­bek z lastry­ko” i serię węgier­ską: „Gulasz z turu­la”, „Czar­dasz z man­ga­li­cą” i „Lan­go­sza w jur­cie”. W sumie nie wiem, jak to się sta­ło, że tak nagle sko­czy­łem do ksią­żek tego pół-Węgra. Ale od stro­ny dzien­ni­kar­skiej zna­łem go znacz­nie dłu­żej, tj. odkąd regu­lar­nie kupo­wa­łem naj­pierw czwart­ko­wą, a póź­niej ponie­dział­ko­wą „Gaze­tę Wybor­czą”, tak napraw­dę w celu czy­ta­nia „Duże­go For­ma­tu”, w cza­sach gdy czy­ta­nie DF mia­ło jesz­cze jakiś sens. No bo w koń­cu Var­ga przez lata był dzien­ni­ka­rzem „Gaze­ty Wybor­czej” i co tydzień uka­zy­wał się jego felie­ton w „Dużym For­ma­cie”. Nie wiem, kie­dy zaczą­łem je czy­tać, ale raczej było to pod koniec stu­diów. Wcze­śniej czy­ta­łem regu­lar­nie felie­to­ny Mariu­sza Szczy­gła, któ­re nie­ste­ty w pew­nym momen­cie zaczę­ły mnie nudzić, jak z resz­tą całe jego dzien­ni­kar­stwo. I wte­dy poja­wił się Krzysz­tof Var­ga, ze swo­im cię­tym humo­rem, sar­ka­zmem i świet­nym roze­zna­niem w świe­cie kul­tu­ry, tak­że tej współ­cze­snej, nie­gar­dzą­cy ani książ­ką, ani seria­lem. To dla „Gaze­ty Wybor­czej” nie­po­we­to­wa­na stra­ta, że taki pisarz i dzien­ni­karz opu­ścił jej łamy z koń­cem 2020 roku i prze­niósł się do kon­ku­ren­cji; dla mnie to kolej­ny powód mniej żeby jesz­cze kupo­wać raz w tygo­dniu „Wybor­czą”.

Jestem pewien, że kie­dyś felie­to­ny Var­gi, nie­zrów­na­ne pod wzglę­dem dow­ci­pu i inte­li­gen­cji, zosta­ną wyda­ne w for­mie jakie­goś jed­ne­go opa­słe­go tomu. Sam Var­ga nie stro­nił od komen­ta­rzy do aktu­al­nych wyda­rzeń, czę­sto w świe­cie kul­tu­ry, kry­ty­ku­jąc je zjadliwie.

Ale chcia­łem tu napi­sać o innej pozy­cji Auto­ra, o wyda­nym pod koniec 2020 roku „Dzien­ni­ku hipo­po­ta­ma”. Jest to dzien­nik, czy­li moż­na powie­dzieć, blog na papie­rze; for­ma z cza­sów, gdy nie było inter­ne­tu. To oczy­wi­sta kon­ty­nu­acja dzienników Leopol­da Tyr­man­da, Marii Dąbrow­skiej, Agniesz­ki Osiec­kiej i wie­lu innych pisarzy/poetów, któ­rzy zapra­gnę­li podzie­lić się z gawie­dzią swo­imi prze­my­śle­nia­mi nad róż­ny­mi spra­wa­mi. Trze­ba przy­znać, że tego rodza­ju publi­ka­cja, w ogó­le napi­sa­nie cze­goś takie­go, jest już samo w sobie moc­no kabo­tyń­skie. No bo rozu­miem pisać sobie pamięt­ni­czek do szu­fla­dy; no ale prze­cież nie po to pisarz coś pisze, żeby póź­niej papier w szu­fla­dzie był zja­da­ny przez myszy. Pisarz prze­cież po to pisze, żeby sze­ro­kie masy czy­tel­ni­cze się z tym zapo­zna­ły no i przede wszyst­kim po to, żeby się w ten spo­sób unie­śmier­tel­nić. Nikt prze­cież chy­ba nie uwie­rzy w to, że jakiś pisarz napi­sał aku­rat dzien­nik lub pamięt­nik i tyl­ko po to, żeby póź­niej maku­la­tu­rą napa­lić w pie­cu. Cho­dzi raczej o zna­le­zie­nie ujścia dla swo­je­go ego; koniecz­ność podzie­le­nia się ze świa­tem swo­imi prze­my­śle­nia­mi na każ­dy temat jest sil­niej­sza od roz­sąd­ku; chęć opu­bli­ko­wa­nia cze­go­kol­wiek zwy­cię­ża, w nadziei, że publicz­ność pad­nie na kola­na przed geniu­szem i prze­ni­kli­wo­ścią pisa­rza. Praw­dę mówiąc, od pisa­nia dzien­ni­ka w celu jego wyda­nia, już nie­da­le­ka dro­ga do influ­en­se­rek, publi­ku­ją­cych na insta­gra­mie swo­je słitfocie.

Wyzło­śli­wiam się może tro­chę na wyrost. Ale tak to już jest w cza­sach inter­ne­tu. Daw­niej byle głu­pek mógł co naj­wy­żej swo­je prze­my­śle­nia uwiecz­nić na drzwiach od wychod­ka; dzi­siaj ma od tego Face­bo­oka. Nato­miast pisa­rze mają lep­szą for­mę, bo książkową.

W każ­dym razie Var­ga też posta­no­wił się unie­śmier­tel­nić i tym razem nie poprzez powieść czy felie­ton, ale wła­śnie poprzez dziennik.

Rela­cje z codzien­no­ści zaczy­na­ją się w 2018 roku, a koń­czą na począt­ku 2020 roku, na pro­gu epi­de­mii. Wia­do­mo, że każ­dy czło­wiek chciał­by bli­żej poznać swo­je­go ulu­bio­ne­go pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zaj­rzeć mu pod koł­drę, zoba­czyć jak żyje, jaką ma rodzi­ną, jak miesz­ka, czym jeź­dzi, jak spę­dza wol­ny czas &c. Więc taki dzien­nik mógł­by być dosko­na­łą oka­zją do tego, żeby pisa­rza, np. Krzysz­to­fa Var­gę, poznać nie tyl­ko od stro­ny zawo­do­wej, tj. pisar­sko-dzien­ni­kar­skiej, ale tak­że od stro­ny pry­wat­nej: gdzie miesz­ka, czym jeź­dzi, co je, jak spę­dza czas, czy ma rodzi­nę i dzie­siąt­ki tego typu kwe­stii. Ale Krzysz­tof Var­ga (inni dzien­ni­ko­pi­sa­rze może też, nie wiem, nie czy­ta­łem innych dzien­ni­ków, bo do tej pory ta for­ma mnie odpy­cha­ła) ści­śle dozu­je infor­ma­cje, któ­re prze­ka­zu­je czy­tel­ni­kom. Wia­do­mo, że taką książ­kę jak dzien­nik, kupią tyl­ko wiel­bi­cie­le lite­ra­tu­ry dane­go twór­cy, bo co innych ludzi obcho­dzi, czy ten czy inny autor sło­dzi her­ba­tę czy nie, czy ma plom­by w zębach, czy też nie. Ale Krzysz­tof Var­ga nawet tym swo­im wier­nym czy­tel­ni­kom infor­ma­cji ską­pi. Moż­na wręcz odnieść wra­że­nie, że w wie­lu miej­scach doko­nu­je auto­cen­zu­ry. W jego opo­wie­ści, dosyć swo­ją dro­gą cie­ka­wej, są pew­ne luki, nie­do­mó­wie­nia, nie­ści­sło­ści; dowia­du­je­my się o jakiś oso­bach i miej­scach, ale bez bliż­szych infor­ma­cji. Domy­śla­my się, że autor prze­ży­wa jakieś pro­ble­my oso­bi­ste, ale nie wie­my, jakie dokład­nie. Widać wyraź­nie, że autor chce podzie­lić się swo­imi opi­nia­mi na pew­ne tema­ty, szcze­gól­nie spo­łecz­ne, kul­tu­ral­ne, poli­tycz­ne, ale o sobie samym pisze nie­wie­le. Infor­ma­cja jest ści­śle regla­men­to­wa­na. Z tego powo­du czy­tel­nik ma uczu­cie nie­do­sy­tu; ma wra­że­nie, że coś go omi­ja, a sam autor nie jest do koń­ca szcze­ry (no a jak zde­cy­do­wał się na taki lite­rac­ki eks­hi­bi­cjo­nizm, to chy­ba powi­nien się obna­żyć zupeł­nie, a nie tyl­ko pępek).

To wszyst­ko nie zmie­nia fak­tu, że ci, któ­rzy lubią felie­to­ny Var­gi, będą „Dzien­ni­ka­mi” tak­że ukon­ten­to­wa­ni. Znaj­du­je się w nich wie­le traf­nych dia­gnoz na temat nasze­go kra­ju, spo­łe­czeń­stwa itd.

O anar­chii (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Dużo miej­sca jest poświę­co­ne kul­tu­rze, a raczej jej uwią­do­wi. Wia­do­mo, że dla Var­gi, jako dla pisa­rza, jest to temat pierw­szo­pla­no­wy. I tu poja­wia się pro­blem. Odnio­słem wra­że­nie, że z tek­stu prze­bi­ja zgorzk­nie­nie. Pesy­mizm pisa­rza, któ­ry chce two­rzyć ambit­ną lite­ra­tu­rę, w kra­ju, w któ­rym na wyso­ką sztu­kę nie ma popy­tu, a lud nie czy­ta nicze­go (a przy­naj­mniej nie nic war­to­ścio­we­go), nawet ulot­ki od aspi­ry­ny. Moim zda­niem te uty­ski­wa­nia są tro­chę prze­sa­dzo­ne. Któż by nie marzył o napi­sa­niu powie­ści, wier­sza lub opo­wia­da­nia; opu­bli­ko­wa­niu go i zosta­niu sław­nym? Var­ga w czę­ści te marze­nia zre­ali­zo­wał. Ale jego ambi­cje się­ga­ją wyżej. W wie­lu miej­scach pisze o tym, że jego czy­tel­ni­cy to sami eme­ry­ci (więc ja muszę być wyjąt­kiem); że jest ich nie­wie­lu, że jego książ­ki się nie sprze­da­ją albo sprze­da­ją się w mar­nych nakła­dach. No i pre­ten­sje do czy­tel­ni­ków, że nie czy­ta­ją ambit­nej lite­ra­tu­ry (czy­taj powie­ści napi­sa­nych przez Var­gę), tyl­ko książ­ki tram­wa­jo­wo-klo­ze­to­we, któ­rych auto­rów, sta­cha­now­ców lite­ra­tu­ry (okre­śle­nie zaczerp­nię­te z któ­re­goś z felie­to­nów), przez litość nie wymienię.

Te narze­ka­nia są na pew­no czę­ścio­wo uza­sad­nio­ne. U nas nie ma nawy­ku czy­ta­nia; czy­ta­nie jest deka­denc­ką roz­ryw­ką zgni­łej eli­ty, a praw­dzi­wy i war­to­ścio­wy czło­nek spo­łe­czeń­stwa, powi­nien się zado­wo­lić kaba­re­ta­mi i Syl­we­strem z Jedynką.

Upa­dek kul­tu­ry jako objaw cho­ro­by (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Czy­tel­ni­cy są bez­na­dziej­ni (K. Var­ga „Dzien­nik hipo­po­ta­ma”, wyd. Iskry, 2020)

Czy­ta­jąc dzien­nik Var­gi mam jed­nak chwi­la­mi wra­że­nie, że żyje­my na jakiś dwóch, zupeł­nie róż­nych pla­ne­tach. I chy­ba te róż­ni­ce nie wyni­ka­ją tyl­ko z tego, że on miesz­ka w War­sza­wie, a ja w pro­win­cjo­nal­nym, nic nie­zna­czą­cym mie­ście. Obra­ca się w świat­ku arty­stycz­nym, wiel­ko­miej­skim. Jego zna­jo­mi, to same sła­wy, pisa­rze, akto­rzy, gwiaz­dy estra­dy. Życie upły­wa mu na oglą­da­niu seria­li, cho­dze­niu do kina/teatru i szla­ja­niu się po knaj­pach. Dzi­wi mnie, że zupeł­nie nie przyj­mu­je do wia­do­mo­ści, że więk­szość ludzi tak nie żyje, choć­by z powo­du pro­za­icz­nej koniecz­no­ści zaro­bie­nia na życie. I ma pre­ten­sje, że zamiast oglą­dać ambit­ne fil­my, cho­dzić do teatru, na odczy­ty poezji czy czy­tać książ­ki – ludzi zaj­mu­ją się, mówiąc eufe­mi­stycz­nie, spra­wa­mi docze­sny­mi. A gdy już ktoś zacznie czy­tać, to Var­ga to kry­ty­ku­je – że ludzie czy­ta­ją nie te książ­ki, któ­re jego zda­niem czy­tać powin­ni (w domy­śle – te, któ­rych jest auto­rem). Nie­ste­ty odnio­słem wra­że­nie, że z tego wszyst­kie­go prze­bi­ja lament i zawie­dzio­ne nadzie­je nie­speł­nio­ne­go pisa­rza, któ­ry odniósł suk­ces, ale nie­wiel­ki; zde­cy­do­wa­nie za mały jak na jego ambi­cje. Tro­chę szko­da, że taki znaw­ca kul­tu­ry, nie­zły pisarz, eru­dy­ta i recen­zent oraz, wybit­ny, jak­by nie było, felie­to­ni­sta, zaj­mu­je się uża­la­niem nad sobą.

No cóż. Cho­ciaż dzien­nik momen­ta­mi może nie tyle roz­cza­ro­wał, co zdzi­wił, to jed­nak ja się nie zra­żam do pisar­stwa Krzysz­to­fa Var­gi i zamie­rzam zgłę­biać je dalej. Wła­śnie zabra­łem się za jed­ną z jego now­szych ksią­żek „Son­nen­berg”. Cho­ciaż po prze­czy­ta­niu „Dzien­ni­ka” nie jestem pewien, czy zro­zu­miem tę powieść tak, jak powinienem.

Autobiografie”

O Tho­ma­sie Bern­har­dzie już kie­dyś napi­sa­łem kil­ka zdań. Teraz jed­nak zno­wu jest oka­zja, bo wła­śnie skoń­czy­łem czy­tać jego „Auto­bio­gra­fie”.

To nie jest rzecz jasna auto­bio­gra­fia auto­ra w ści­słym zna­cze­niu tego sło­wa. To zde­cy­do­wa­nie powieść, cho­ciaż bar­dzo spe­cy­ficz­na, jak cała twór­czość Bern­har­da. Autor opi­su­je w niej swo­je doświad­cze­nia i obser­wa­cje z cza­sów mło­do­ści i dzie­ciń­stwa. Przy­naj­mniej może­my się domy­ślać, że są to wspo­mnie­nia auto­ra, cho­ciaż rzecz jasna trud­no jed­no­znacz­nie zwe­ry­fi­ko­wać, czy to wszyst­ko autor prze­żył napraw­dę. Jeśli nawet nie wszyst­ko w tej książ­ce to opis życia auto­ra, to na pew­no duża część. W książ­kach jest mowa o rodzi­nie, wie­lo­krot­nych prze­pro­wadz­kach, szko­le, grze na skrzyp­cach, lek­cjach śpie­wu, woj­nie, rela­cjach z rówie­śni­ka­mi, pra­cy i cho­ro­bie płuc. Chy­ba po pro­stu o tym wszyst­kim, co zawa­ży­ło na póź­niej­szym życiu pisarza.

Książ­ka skła­da się wła­ści­wie z pię­ciu mniej­szych czę­ści, któ­re moż­na czy­tać nie­za­leż­nie i któ­re z resz­tą wcze­śniej były wyda­wa­ne osob­no (wcze­śniej prze­czy­ta­łem „Chłód” i „Sute­re­nę” w jakiś przed­po­to­po­wych wyda­niach). W 2019 roku Wydaw­nic­two Czar­ne wyda­ło je jako jeden tom.

Na pierw­szy rzut oka lite­ra­tu­ra Bern­har­da nie wyglą­da zachę­ca­ją­co: dłu­gie zda­nia, brak aka­pi­tów, brak dia­lo­gów, cała książ­ka jako jeden mega­roz­dział. Moż­na powie­dzieć, że to prze­pis na lite­rac­ką kata­stro­fę albo lite­ra­tu­rę dla wąskie­go gro­na mania­ków i maso­chi­stów. Ale tak nie jest. Pomi­mo tego, że autor pisze w sty­lu przy­po­mi­na­ją­cym stru­mień świa­do­mo­ści, to ta jego świa­do­mość nie jest nud­na; wręcz prze­ciw­nie jest pozy­tyw­nie zaska­ku­ją­ca i wcią­ga­ją­ca. Nar­ra­tor snu­je swą opo­wieść, naj­pierw płyn­nie oma­wia wyda­rze­nia z życia, a następ­nie robi zupeł­ny skok w bok – jakąś nie­sa­mo­wi­tą dygre­sję, by po pew­nym cza­sie powró­cić do głów­ne­go nur­tu roz­wa­żań. Ale pomi­mo tego czy­tel­nik nie gubi się fabu­le. Książ­ka jest cie­ka­wa i pomi­mo mało, na pierw­szy rzut oka, przy­stęp­nej for­my, ma się ocho­tę wie­dzieć, co zda­rzy­ło się dalej. Autor opi­su­je swo­je życie, ale tak­że czy­ni wie­le uwag natu­ry ogól­nej, dzie­li się z czy­tel­ni­kiem swo­imi spo­strze­że­nia­mi na temat spo­łe­czeń­stwa i rela­cji mię­dzy­ludz­kich. Poza tym powieść jest cie­ka­wym źró­dłem wie­dzy na temat Austrii, któ­ra nie jest u nas wca­le aż tak znana.

Tho­mas Bern­hard „Auto­bio­gra­fie” • Opis poby­tu w szpi­ta­lu w związ­ku z cho­ro­bą płuc

Wła­ści­wie nie ma tu dia­lo­gów. A jeśli są, to są to dia­lo­gi z samym sobą. W koń­cu moż­na odnieść wra­że­nie, chy­ba słusz­ne, że dla Bern­har­da tyl­ko on sam, ewen­tu­al­nie jego dzia­dek, któ­ry zajął bar­dzo istot­ne miej­sce w jego życiu, był god­nym uwa­gi roz­mów­cą. T.B. nie boi się tego przy­znać, że cała resz­ta ludzi, to po pro­stu głup­cy (ele­ganc­ko to nazywając).

T.B. wspo­mi­na swo­je dzie­ciń­stwo przed woj­ną, w cza­sie woj­ny oraz w dru­giej poło­wie lat 40. Opi­su­je bom­bar­do­wa­nia Sal­zbur­ga, w któ­rym ówcze­śnie miesz­kał. Przy­po­mi­na, jak cho­dził do szko­ły: naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej, w 1945 roku prze­ro­bio­nej na kato­lic­ką (pisze, że róż­ni­ca nie­wiel­ka). Opi­su­je swo­je rela­cje z inny­mi rówie­śni­ka­mi i nauczy­cie­la­mi. Ogól­nie rzecz bio­rąc nie są to wspo­mnie­nia budu­ją­ce. Bie­da, pato­lo­gicz­ne rela­cje z rodzi­ca­mi, czę­ste prze­pro­wadz­ki, złe wyni­ki w szko­le, brak pomy­słu na wła­sną przy­szłość, oto­cze­nie skła­da­ją­ce się z ludzi pod­łych i tępych. I w koń­cu kosz­mar­na cho­ro­ba, poby­ty w szpi­ta­lu w sali dla umie­ra­ją­cych, a na koń­cu w sanatorium-umieralni.

W książ­ce jest tak­że mowa o Austrii przed­wo­jen­nej, następ­nie wcie­lo­nej do Rze­szy nie­miec­kiej; o tym, jak w nie­miec­kiej szko­le T.B. nazy­wa­ny był „Austry­ja­kiem”. Mowa jest tak­że o hitle­row­skich wyjaz­dach waka­cyj­nych dla „trud­nych dzie­ci”, na któ­rych się zna­lazł, z powo­du nie­umie­jęt­no­ści funk­cjo­no­wa­nia w społeczeństwie.

Tho­mas Bern­hard „Auto­bio­gra­fie” • Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­ne „kolo­nie” dla dzie­ci z „trud­nych rodzin”

Trau­ma­tycz­ne dzie­ciń­stwo nazna­czo­ne wie­lo­ma przy­kry­mi wyda­rze­nia­mi nie­wąt­pli­wie mia­ło wpływ na życie pisa­rza; nic więc dziw­ne­go, że poświę­cił mu zna­czą­ce dzie­ło. Z innych utwo­rów Bern­har­da bije pesy­mizm i brak złu­dzeń co do ludzi. Twór­czość T.B. to cie­ka­wa pozy­cja w lite­ra­tu­rze dwu­dzie­ste­go wie­ku i przy­dat­ny łącz­nik z przeszłością.

Ściana tekstu

Tho­mas Bern­hard „Kal­kwerk”

W cią­gu ostat­nie­go cza­su, za spra­wą arty­ku­łu na temat Tho­ma­sa Bern­har­da, któ­ry uka­zał się w „Poli­ty­ce”, zazna­jo­mi­łem się odro­bi­nę z twór­czo­ścią tego austriac­kie­go pisa­rza. Dotych­czas prze­czy­ta­łem dwie jego książ­ki „Chłód” oraz „Kal­kwerk”. Na pierw­szy rzut oka trud­no powie­dzieć, czy jest to lite­ra­tu­ra cięż­ka czy lek­ka. Raczej nie jest dla każ­de­go. Ksią­żecz­ki same w sobie są bar­dzo cien­kie (te, któ­re prze­czy­ta­łem do tej pory). Ale jak już się jakąś otwo­rzy, to w środ­ku cze­ka na nas dosłow­nie ścia­na tek­stu. Autor nia bawi się w dia­lo­gi, w aka­pi­ty, w krót­kie zda­nia. Zda­nia na jed­ną stro­nę są tutaj nor­mą. Wyda­wa­ło­by się, że tego typu lite­ra­tu­ra to prze­pis na odstrę­cze­nie czy­tel­ni­ka. Oka­zu­je się, jed­nak, że pomi­mo bra­ku dia­lo­gów, książ­ki da się czy­tać, a nawet są dosyć cie­ka­we. Pomi­mo tego, że jest to lity tekst, wia­do­mo o co cho­dzi i da się pójść za nar­ra­cją. Mówiąc krót­ko, czy­tel­nik nie jest zagubiony.

Chłód” to chy­ba coś w rodza­ju książ­ki auto­bio­gra­ficz­nej (cho­ciaż trud­no powie­dzieć, nie wiem, czy nie jest to część jakiejś więk­szej cało­ści, ale tyl­ko ten jeden tom uda­ło mi się wyrwać w biblio­te­ce). Są to prze­my­śle­nia chło­pa­ka zamknię­te­go w „sana­to­rium” dla cho­rych na gruź­li­cę. Cie­ka­wy jest obraz powo­jen­nej Austrii.

Nato­miast „Kal­kwerk” to nazwa mająt­ku ziem­skie­go, w któ­rym żyje „Kon­ra­do­stwo” – książ­ka jest o tym, jak mąć zabił swo­ją żonę, i dlaczego.

Feno­men Bern­har­da” (Poli­ty­ka)


Zobacz tak­że: „Auto­bio­gra­fie”

Człowiek renesansu w serialu

Lecter (Mads Mikkelsen) - człowiek o wielu talentach.
Lec­ter (Mads Mik­kel­sen) – czło­wiek o wie­lu talentach.

Od dłuż­sze­go cza­su nie oglą­da­łem żad­ne­go dobre­go seria­lu ani fil­mu. Nie wiem dla­cze­go, może po pro­stu, gdy skoń­czy­łem stu­dia, to nasta­ła taka posucha 🙂

W sierp­niu roz­po­czą­łem oglą­da­nie „Han­ni­ba­la”. Nie trud­no się domy­ślić, że serial nawią­zu­je do „Mil­cze­nia owiec”, „Han­ni­ba­la” (z Hop­kin­sem) i całej tej fil­mo­wej mena­że­rii, któ­ra jest jakoś tam zwią­za­na z serią ksią­żek (o ile pamię­tam, „Czer­wo­ne­go smo­ka” chy­ba nawet zaczą­łem czy­tać, ale mnie znu­dził). Jeśli wie­rzyć napi­som w fil­mie, to ponoć jest on jakoś z „Czer­wo­nym smo­kiem” zwią­za­ny. Dla osób nie w tema­cie wystar­czy powie­dzieć, że „Han­ni­bal” (imię) rymu­je się z „kani­bal” – więc już wia­do­mo, o co chodzi.

Wypro­du­ko­wa­no trzy sezo­ny seria­lu, każ­dy po trzy­na­ście odcin­ków, i o ile sły­sza­łem, wię­cej już chy­ba nie będzie. Głów­nym atu­tem fil­mu jest Mads Mik­kel­sen, czy­li świet­ny duń­ski aktor. Pasu­je do fabu­ły cał­kiem nie­źle, bo i sam tytu­ły boha­ter jest posta­cią dosyć egzo­tycz­ną. Otóż, jak dowia­du­je­my się już w trze­cim sezo­nie, co wyni­ka tak­że z powie­ści, sam Han­ni­bal Lec­ter nie jest Ame­ry­ka­ni­nem, tyl­ko Euro­pej­czy­kiem (chy­ba Litwi­nem) – co uwia­ry­gad­nia jego nie do koń­ca ame­ry­kań­ski akcent. Sam Lec­ter jest leka­rzem i, co by nie mówić, czło­wie­kem rene­san­su: malu­je, rysu­je, kom­po­nu­je, gotu­je… Jed­nym sło­wem – cho­dzą­cy ide­ał, z jed­nym małym wyjąt­kiem, czy­li skłon­no­ścią do mordowania.

Skłon­no­ści do mor­do­wa­nia tytu­ło­we­go boha­te­ra moż­na się z resz­tą domy­ślać od same­go począt­ku, cho­ciaż nie jest to poda­ne widzom wprost na tacy. Musi minąć kil­ka odcin­ków, nim widzo­wie prze­ko­na­ją się o tym na pewno.

Pierw­sze dwa sezo­ny są cie­ka­we i trzy­ma­ją­ce – w mia­rę – w napię­ciu. Nie patrzy się przy nich tak na zega­rek, jak przy „Detek­ty­wie”. Nato­miast sezon trze­ci to jest tra­ge­dia. Utkną­łem chy­ba na pią­tym odcin­ku i jak na razie nie jestem w sta­nie zebrać się, by obej­rzeć dal­szy ciąg.

Film jest bar­dzo pla­stycz­ny, z cie­ka­wą sce­no­gra­fią i rekwi­zy­ta­mi. Widać, że sce­na­rzy­stom nie bra­ko­wa­ło pomy­słów 🙂 Dla mnie dener­wu­ją­ce są wizje głów­ne­go boha­te­ra, któ­re są moc­no kiczo­wa­te. Kicz jest obec­ny w wie­lu ame­ry­kań­skich filmach.

War­to obej­rzeć tak­że film dema­sku­ją­cy sztucz­ki ope­ra­tor­skie twór­ców seria­lu.

Downton Abbey

Wczo­raj zakoń­czy­łem swo­ją przy­naj­mniej dwu­let­nią przy­go­dę z „Down­ton Abbey”. Jest to nie­wąt­pli­wie jeden z naj­lep­szych seria­li, jakie oglą­da­łem. Pamię­tam, jak będąc na trze­cim roku stu­diów, zaczy­na­łem oglą­dać ten serial (wów­czas były już chy­ba trzy, czy czte­ry sezo­ny) i oglą­da­łem nie­raz, wie­czo­ra­mi, po dwa odcin­ki dzien­nie (choć są rzecz jasna oso­by mogą­ce obej­rzeć cały sezon jed­ne­go dnia). Wczo­raj nato­miast, obej­rza­łem fina­ło­wy odci­nek ostat­nie­go, szó­ste­go sezo­nu. Jak dla mnie, serial spo­koj­nie mógł­by się cią­gnąć dalej.

Ten serial poka­zu­je, że dosko­na­łą roz­ryw­kę (i to na pozio­mie) może dostar­czyć nie tyl­ko kino, ale i mały ekran (a nawet ekran 13-calo­wy, w kom­pu­te­rze), a tak­że, że war­te uwa­gi są nie tyl­ko seria­le kry­mi­nal­ne, ale tak­że oby­cza­jo­we i kostiumowe.

Akcja seria­lu roz­gry­wa się w latach 1914 – 1925: opo­wia­da o rodzi­nie angiel­skiej ary­sto­kra­cji (nie jakiejś tam szlach­ty zaścian­ko­wej, tyl­ko praw­dzi­wych lor­dów) i – co naj­waż­niej­sze – w powią­za­niu z losa­mi „kla­sy nie­po­sia­da­ją­cej”, czy­li np. służ­by. Serial, jak mi się zda­je, dosyć wier­nie poka­zu­je spo­łe­czeń­stwo na począt­ku XX wie­ku, ówcze­sne roz­ter­ki, rela­cje mię­dzy­ludz­kie. Nie­wąt­pli­wie wart jest obejrzenia.

Rodzi­na miesz­ka w wiel­kim zamku

Na koniec dodam, że parę­na­ście dni temu skoń­czy­łem tak­że „Dr. House­’a”. Nie widzia­łem wszyst­kich odcin­ków, ale na pew­no widzia­łem przy­naj­mniej 2 – 3 pierw­sze sezo­ny, dwa ostat­nie i na pew­no nie­któ­re odcin­ki ze środ­ka. Ten serial poja­wił się w tele­wi­zji w cza­sie, gdy byłem w liceum i był to pierw­szy serial, jaki­kie­dy­kol­wiek w mia­rę regu­lar­nie oglą­da­łem w telewizji.

Pentameron

Na zachę­tę Sal­ma Hay­ek. Źró­dło: http://srebrny-ekran.pl/wp-content/uploads/2015/11/tale1.jpg

W tym tygo­dniu byłem na fil­mie „Pen­ta­me­ron”, któ­ry rekla­mo­wa­no już ze dwa mie­sią­ce, ale na naszej pro­win­cji jest tyl­ko jeden seans – i był on w ten ponie­dzia­łek. Dodam, że film wyświe­tlo­no w kali­skim kinie Cen­trum, tzn. kinie stu­dyj­nym, któ­re jest faj­ne, bo nie gra byle cze­go i  nie jest tam sprze­da­wa­ne jedze­nie. Nie­ste­ty, fote­le są nie­wy­god­ne (noga boli mnie do dziś), a ekran i dźwięk jed­nak nie są takie, jak w dużych kinach.

Film jest rze­ko­mo wło­ski, ale akto­rzy wzię­ci byli chy­ba z łapan­ki. Co odbi­ło się na języ­ku, bo z jakiś przy­czyn nakrę­co­no go po angiel­sku i efekt jest dosyć dzi­wacz­ny. Z jed­nej stro­ny – film bar­dzo euro­pej­ski, sce­na­riusz napi­sa­ny na pod­sta­wie baśni jakie­goś wło­skie­go baro­ko­we­go pisa­rza (stąd podo­bień­stwo do „Deka­me­ro­nu”), z odnie­sie­nia­mi do euro­pej­skich legend, mitów itd. – a z dru­giej stro­ny – cały efekt psu­je ohyd­ny angiel­sko-pseu­do-ame­ry­kań­ski akcent. Akto­rzy ewi­dent­nie się męczą.

Gra aktor­ska dosyć drewniana.

Jak przy­sta­ło na baśń, są pięk­ne zdję­cia, ład­ne efek­ty, świet­na sce­no­gra­fia, fan­ta­stycz­ne kostiu­my – i to jest ewi­dent­nie na plus. Co do muzy­ki: wszy­scy zachwy­ca­ją się Despla­tem; ja się nie zachwy­cam. Ale fabu­ła też tro­chę roz­cza­ro­wu­je. Niby te opo­wiast­ki są cał­kiem cie­ka­we, ale bra­ko­wa­ło jed­nak jakie­goś zakończenia.

Jed­nym sło­wem: nie było źle, ale mogło być tro­chę lepiej.

Król wyru­sza na poszu­ki­wa­nie mor­skie­go potwo­ra. Przez szyb­kę nie­wie­le widzi. Źró­dło: http://www.kinonh.pl/pliki/wgrane/image/fotosy/ZAPOWIEDZI/PENTAMERON/11.jpg_standa.jpg

Detektyw” – sezon 2

Przy­kro mi bar­dzo, ale muszę to napisać.

Dru­gi sezon seria­lu „Detek­tyw” (ang. True Detec­ti­ve) jest bez­na­dziej­ny. O ile pierw­szy sezon, pomi­mo znacz­nych dłu­żyzn, dało się oglą­dać, o tyle dru­gie­go oglą­dać się nie da. W pierw­szym sezo­nie było dwóch poli­cjan­tów, był trup, było docho­dze­nie, były jakieś retro­spek­cje itd. – dało się w tym poła­pać. Na koń­cu, dla cier­pli­wych, było jakieś zakoń­cze­nie, nie pamię­tam już jakie.

Dru­gi sezon nie ma z pierw­szym nic wspól­ne­go. Są cał­ko­wi­cie nowi boha­te­ro­wie, wzię­ci zni­kąd. Nie ma tru­pa (tzn. jakiś jest, ale nie o nie­go cho­dzi), tyl­ko jakieś poli­tycz­no-gospo­dar­cze prze­krę­ty. Nie idzie się w tym poła­pać. Już w pierw­szym odcin­ku jest się zasy­pa­nym taką ilo­ścią nazwisk i miejsc, że nie wia­do­mo, o co cho­dzi. Dalej jest tyl­ko gorzej.

Boha­te­ro­wie śred­nio sym­pa­tycz­ni. Jed­na cie­kaw­sza postać… z resz­tą nieważne.

Pod­su­mo­wu­jąc, odradzam.

Cmentarz w Pradze” – drugi raz

Bądąc pod wpły­wem donie­sień pra­so­wych o nowej powie­ści Umber­to Eco, przy­po­mnia­ło mi się, że mam w domu przy­naj­mniej jed­ną książ­kę tego pisa­rza – „Cmen­tarz w Pra­dze”. Posta­no­wi­łem prze­czy­tać ją po raz dru­gi. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że teraz lepiej tę książ­kę zro­zu­mia­łem i chy­ba bar­dziej mi się podo­ba­ła. Jak widać, prze­czy­tać coś po raz dru­gi – cza­sa­mi war­to. Nie­mniej jed­nak, dobrze jest choć­by coś­kol­wiek koja­rzyć z histo­rii Włoch i Fran­cji, bo coś, co dla pisa­rza jest oczy­wi­ste, dla nas – niekoniecznie.

Akcja powie­ści nie roz­gry­wa się wca­le na żad­nym cmen­ta­rzu, ale wie­lo­krot­nie o nim jest wspo­mnia­ne. Ma to być miej­sce spo­tka­nia rze­ko­mych spi­skow­ców. Jakich – nie powiem. Jed­nak­że two­rząc fabu­łę autor uda­je, że prze­po­wia­da w pewien spo­sób przyszłość.

Dzielnica żydowska w Pradze
Dziel­ni­ca żydow­ska w Pradze