Tak naprawdę w Krakowie spędziłem 1 dzień, no ale jeszcze dzień na przyjazd i dzień na odjazd. Pierwszego dnia pogoda była ładna. Na plantach rosły imponujące kępy żonkili, które wtedy akurat kwitły. Niestety kolejne dni były zimne, wietrzne i mokre – momentami padał deszcz ze śniegiem.
Udało mi się odwiedzić miejsce, w którym nigdy nie byłem, chociaż wielokrotnie podróżowałem do Krakowa, czyli Zamek na Wawelu. Rzeczywiście jest imponujący. Katedrę sobie odpuściłem, bo byłem w niej już kilka razy.
Gdy idzie o sam festiwal, to zespoły, które grały, były bardzo dobre. Natomiast repertuar średnio przypadł mi do gustu. To znaczy była to taka muzyka z gatunku takich utworów, które wyświetlają mi się jako propozycje na Spotify do odsłuchania – ja je odsłuchuję, a potem kasuję. Raczej nie kupiłbym sobie płyty z takimi utworami. Pieśni wykonywane w ramach „ciemnej jutrzni” czy też adoracji ciała Chrystusa są piękne, jest to jednak muzyka trudna w odbiorze. Spodziewałem się raczej czegoś trochę innego.
Parę tygodni temu oglądałem brytyjski film dokumentalny „Nasza stara klasa”.
Czy ktoś w wieku 30-kilku lat może chcieć wrócić do szkolnej ławy? Okazuje się, że owszem. Film opowiada o pewnym mężczyźnie ze Szkocji, który już jako dorosły człowiek postanowił, że ponownie zapisze się do liceum.
Film jest w gruncie rzeczy dosyć przygnębiający, ale wywarł na mnie na tyle silne wrażenie, spośród wielu dokumentów, jakie oglądam, że postanowiłem o nim tutaj na stronie internetowej wspomnieć.
Oczywiście po latach jego koledzy/koleżanki z klasy zorientowali się, że ich współuczeń był kilkanaście lat od nich starszy, chociaż nie było tego po nim widać. Najlepsze jest to, że on chodził do tej szkoły… kilkanaście lat wcześniej. I nauczyciele się nie zorientowali, że uczą kogoś, kogo uczyli już lata wcześniej.
Dokument opowiada o manipulacji, marzeniach, patologiach systemu edukacji… warto obejrzeć.
Na przełomie roku miałem przyjemność przeczytać książkę, którą nota bene dostałem od Św. Mikołaja pt. „Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju” (autorzy Szymon Opryszek i Maria Hawranek). Z resztą ostatnio bardzo dużo oddaję się literaturze faktu, a ponadto kontynuowałem czytanie T. Bernharda, ale to temat na osobny post.
Urugwaj to państwo na drugim końcu świata, o którym u nas nie mówi się nic albo bardzo niewiele. Pamiętam, że jakiś czas temu czytałem artykuł na jego temat w „Polityce”. Blisko dekadę temu media w naszej części świata poświęcały odrobinę uwagi prezydentowi Urugwaju (nazywanym „najbiedniejszym prezydentem świata”) José Mujice. Jest to państwo w Ameryce Południowej, wciśnięte między Brazylię i Argentynę, nad olbrzymi estuarium La Platy.
Pod względem gospodarczym i zamożności jest to raczej „średniak”, pewnie w miarę podobny do Polski. Jednak z drugiej strony, nie ma tam patologicznego rozwarstwienia społecznego, jak w wielu innych państwach regionu. Nie słychać też o mafiach i kartelach narkotykowych terroryzujących społeczeństwo. Występuje tam bieda, jak wszędzie, ale chyba nie są to takie slumsy jak te znane z Brazylii.
Natomiast pod względem społecznym, to państwo wyprzedziło wiele innych (w tym nasze) o jakieś 100 lat. Wystarczy wspomnieć o małżeństwach jednopłciowych, czy możliwości adopcji dzieci przez osoby w takich związkach. Ale nie tylko to; także kwestia bardziej prozaiczne, jak choćby przestrzegany rozdział kościoła od państwa, w tym rygorystyczne przestrzeganie świeckości szkół. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej – pozostaje mu lektura książki, którą polecam.
Jednym słowem, pralnia dla bezdomnych nie powstała (całkowicie za darmo, ufundowana przez sponsora, Henkla), ponieważ władze kościelne koniecznie chciały ją poświęcić, na co nie wyraził zgody sponsor. Czyli wszystko już było gotowe, pralki czekały na użycie, ale z powodu kościelnego oślego uporu, wszystko trzeba było odkręcać… ręce opadają.
Dwa dni temu byłem na koncercie inaugurującym nowy sezon artystyczny w Filharmonii Kaliskiej. W filharmonii nie byłem już od ok. 1,5 roku – poprzednim razem byłem jeszcze w czasach przedpandemicznych. Organizowano co prawda koncerty przez internet, ale to zupełnie nie to samo – z resztą FK średnio sobie radziła z techniczną stroną tych przedsięwzięć.
Dla Filharmonii Kaliskiej rozpoczęła się nowa epoka, ponieważ dyrektorem został Ruben Silva – dyrygent z wieloletnim doświadczeniem. Poprzedni, zasłużony dyrektor, wyemigrował do Częstochowy (co mnie trochę dziwi, bo co prawda Kalisz to dziura, ale czy Częstochowa jest wiele lepsza?) Myślę, że Adam Klocek postawił swojemu następcy wysoko poprzeczkę.
Koncert był niewątpliwie udany. Mnie najbardziej podobał się koncert skrzypcowy g‑moll Maxa Brucha. Ten kompozytor to dla mnie odkrycie miesiąca 🙂
Sądząc po widowni, można było pomyśleć, że koronawirusa mamy za sobą – prawie nikt nie stosował się do obowiązku zasłaniania twarzy…
Krzysztofa Vargę od strony literackiej poznałem w 2019 roku. Wtedy, w tym jednym roku, przeczytałem chyba 6 jego książek: „Aleję Niepodległości”, „Trociny”, „Nagrobek z lastryko” i serię węgierską: „Gulasz z turula”, „Czardasz z mangalicą” i „Langosza w jurcie”. W sumie nie wiem, jak to się stało, że tak nagle skoczyłem do książek tego pół-Węgra. Ale od strony dziennikarskiej znałem go znacznie dłużej, tj. odkąd regularnie kupowałem najpierw czwartkową, a później poniedziałkową „Gazetę Wyborczą”, tak naprawdę w celu czytania „Dużego Formatu”, w czasach gdy czytanie DF miało jeszcze jakiś sens. No bo w końcu Varga przez lata był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i co tydzień ukazywał się jego felieton w „Dużym Formacie”. Nie wiem, kiedy zacząłem je czytać, ale raczej było to pod koniec studiów. Wcześniej czytałem regularnie felietony Mariusza Szczygła, które niestety w pewnym momencie zaczęły mnie nudzić, jak z resztą całe jego dziennikarstwo. I wtedy pojawił się Krzysztof Varga, ze swoim ciętym humorem, sarkazmem i świetnym rozeznaniem w świecie kultury, także tej współczesnej, niegardzący ani książką, ani serialem. To dla „Gazety Wyborczej” niepowetowana strata, że taki pisarz i dziennikarz opuścił jej łamy z końcem 2020 roku i przeniósł się do konkurencji; dla mnie to kolejny powód mniej żeby jeszcze kupować raz w tygodniu „Wyborczą”.
Jestem pewien, że kiedyś felietony Vargi, niezrównane pod względem dowcipu i inteligencji, zostaną wydane w formie jakiegoś jednego opasłego tomu. Sam Varga nie stronił od komentarzy do aktualnych wydarzeń, często w świecie kultury, krytykując je zjadliwie.
Ale chciałem tu napisać o innej pozycji Autora, o wydanym pod koniec 2020 roku „Dzienniku hipopotama”. Jest to dziennik, czyli można powiedzieć, blog na papierze; forma z czasów, gdy nie było internetu. To oczywista kontynuacja dzienników Leopolda Tyrmanda, Marii Dąbrowskiej, Agnieszki Osieckiej i wielu innych pisarzy/poetów, którzy zapragnęli podzielić się z gawiedzią swoimi przemyśleniami nad różnymi sprawami. Trzeba przyznać, że tego rodzaju publikacja, w ogóle napisanie czegoś takiego, jest już samo w sobie mocno kabotyńskie. No bo rozumiem pisać sobie pamiętniczek do szuflady; no ale przecież nie po to pisarz coś pisze, żeby później papier w szufladzie był zjadany przez myszy. Pisarz przecież po to pisze, żeby szerokie masy czytelnicze się z tym zapoznały no i przede wszystkim po to, żeby się w ten sposób unieśmiertelnić. Nikt przecież chyba nie uwierzy w to, że jakiś pisarz napisał akurat dziennik lub pamiętnik i tylko po to, żeby później makulaturą napalić w piecu. Chodzi raczej o znalezienie ujścia dla swojego ego; konieczność podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami na każdy temat jest silniejsza od rozsądku; chęć opublikowania czegokolwiek zwycięża, w nadziei, że publiczność padnie na kolana przed geniuszem i przenikliwością pisarza. Prawdę mówiąc, od pisania dziennika w celu jego wydania, już niedaleka droga do influenserek, publikujących na instagramie swoje słitfocie.
Wyzłośliwiam się może trochę na wyrost. Ale tak to już jest w czasach internetu. Dawniej byle głupek mógł co najwyżej swoje przemyślenia uwiecznić na drzwiach od wychodka; dzisiaj ma od tego Facebooka. Natomiast pisarze mają lepszą formę, bo książkową.
W każdym razie Varga też postanowił się unieśmiertelnić i tym razem nie poprzez powieść czy felieton, ale właśnie poprzez dziennik.
Relacje z codzienności zaczynają się w 2018 roku, a kończą na początku 2020 roku, na progu epidemii. Wiadomo, że każdy człowiek chciałby bliżej poznać swojego ulubionego pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zajrzeć mu pod kołdrę, zobaczyć jak żyje, jaką ma rodziną, jak mieszka, czym jeździ, jak spędza wolny czas &c. Więc taki dziennik mógłby być doskonałą okazją do tego, żeby pisarza, np. Krzysztofa Vargę, poznać nie tylko od strony zawodowej, tj. pisarsko-dziennikarskiej, ale także od strony prywatnej: gdzie mieszka, czym jeździ, co je, jak spędza czas, czy ma rodzinę i dziesiątki tego typu kwestii. Ale Krzysztof Varga (inni dziennikopisarze może też, nie wiem, nie czytałem innych dzienników, bo do tej pory ta forma mnie odpychała) ściśle dozuje informacje, które przekazuje czytelnikom. Wiadomo, że taką książkę jak dziennik, kupią tylko wielbiciele literatury danego twórcy, bo co innych ludzi obchodzi, czy ten czy inny autor słodzi herbatę czy nie, czy ma plomby w zębach, czy też nie. Ale Krzysztof Varga nawet tym swoim wiernym czytelnikom informacji skąpi. Można wręcz odnieść wrażenie, że w wielu miejscach dokonuje autocenzury. W jego opowieści, dosyć swoją drogą ciekawej, są pewne luki, niedomówienia, nieścisłości; dowiadujemy się o jakiś osobach i miejscach, ale bez bliższych informacji. Domyślamy się, że autor przeżywa jakieś problemy osobiste, ale nie wiemy, jakie dokładnie. Widać wyraźnie, że autor chce podzielić się swoimi opiniami na pewne tematy, szczególnie społeczne, kulturalne, polityczne, ale o sobie samym pisze niewiele. Informacja jest ściśle reglamentowana. Z tego powodu czytelnik ma uczucie niedosytu; ma wrażenie, że coś go omija, a sam autor nie jest do końca szczery (no a jak zdecydował się na taki literacki ekshibicjonizm, to chyba powinien się obnażyć zupełnie, a nie tylko pępek).
To wszystko nie zmienia faktu, że ci, którzy lubią felietony Vargi, będą „Dziennikami” także ukontentowani. Znajduje się w nich wiele trafnych diagnoz na temat naszego kraju, społeczeństwa itd.
O anarchii (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Dużo miejsca jest poświęcone kulturze, a raczej jej uwiądowi. Wiadomo, że dla Vargi, jako dla pisarza, jest to temat pierwszoplanowy. I tu pojawia się problem. Odniosłem wrażenie, że z tekstu przebija zgorzknienie. Pesymizm pisarza, który chce tworzyć ambitną literaturę, w kraju, w którym na wysoką sztukę nie ma popytu, a lud nie czyta niczego (a przynajmniej nie nic wartościowego), nawet ulotki od aspiryny. Moim zdaniem te utyskiwania są trochę przesadzone. Któż by nie marzył o napisaniu powieści, wiersza lub opowiadania; opublikowaniu go i zostaniu sławnym? Varga w części te marzenia zrealizował. Ale jego ambicje sięgają wyżej. W wielu miejscach pisze o tym, że jego czytelnicy to sami emeryci (więc ja muszę być wyjątkiem); że jest ich niewielu, że jego książki się nie sprzedają albo sprzedają się w marnych nakładach. No i pretensje do czytelników, że nie czytają ambitnej literatury (czytaj powieści napisanych przez Vargę), tylko książki tramwajowo-klozetowe, których autorów, stachanowców literatury (określenie zaczerpnięte z któregoś z felietonów), przez litość nie wymienię.
Te narzekania są na pewno częściowo uzasadnione. U nas nie ma nawyku czytania; czytanie jest dekadencką rozrywką zgniłej elity, a prawdziwy i wartościowy członek społeczeństwa, powinien się zadowolić kabaretami i Sylwestrem z Jedynką.
Upadek kultury jako objaw choroby (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)Czytelnicy są beznadziejni (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Czytając dziennik Vargi mam jednak chwilami wrażenie, że żyjemy na jakiś dwóch, zupełnie różnych planetach. I chyba te różnice nie wynikają tylko z tego, że on mieszka w Warszawie, a ja w prowincjonalnym, nic nieznaczącym mieście. Obraca się w światku artystycznym, wielkomiejskim. Jego znajomi, to same sławy, pisarze, aktorzy, gwiazdy estrady. Życie upływa mu na oglądaniu seriali, chodzeniu do kina/teatru i szlajaniu się po knajpach. Dziwi mnie, że zupełnie nie przyjmuje do wiadomości, że większość ludzi tak nie żyje, choćby z powodu prozaicznej konieczności zarobienia na życie. I ma pretensje, że zamiast oglądać ambitne filmy, chodzić do teatru, na odczyty poezji czy czytać książki – ludzi zajmują się, mówiąc eufemistycznie, sprawami doczesnymi. A gdy już ktoś zacznie czytać, to Varga to krytykuje – że ludzie czytają nie te książki, które jego zdaniem czytać powinni (w domyśle – te, których jest autorem). Niestety odniosłem wrażenie, że z tego wszystkiego przebija lament i zawiedzione nadzieje niespełnionego pisarza, który odniósł sukces, ale niewielki; zdecydowanie za mały jak na jego ambicje. Trochę szkoda, że taki znawca kultury, niezły pisarz, erudyta i recenzent oraz, wybitny, jakby nie było, felietonista, zajmuje się użalaniem nad sobą.
No cóż. Chociaż dziennik momentami może nie tyle rozczarował, co zdziwił, to jednak ja się nie zrażam do pisarstwa Krzysztofa Vargi i zamierzam zgłębiać je dalej. Właśnie zabrałem się za jedną z jego nowszych książek „Sonnenberg”. Chociaż po przeczytaniu „Dziennika” nie jestem pewien, czy zrozumiem tę powieść tak, jak powinienem.
To nie jest rzecz jasna autobiografia autora w ścisłym znaczeniu tego słowa. To zdecydowanie powieść, chociaż bardzo specyficzna, jak cała twórczość Bernharda. Autor opisuje w niej swoje doświadczenia i obserwacje z czasów młodości i dzieciństwa. Przynajmniej możemy się domyślać, że są to wspomnienia autora, chociaż rzecz jasna trudno jednoznacznie zweryfikować, czy to wszystko autor przeżył naprawdę. Jeśli nawet nie wszystko w tej książce to opis życia autora, to na pewno duża część. W książkach jest mowa o rodzinie, wielokrotnych przeprowadzkach, szkole, grze na skrzypcach, lekcjach śpiewu, wojnie, relacjach z rówieśnikami, pracy i chorobie płuc. Chyba po prostu o tym wszystkim, co zaważyło na późniejszym życiu pisarza.
Książka składa się właściwie z pięciu mniejszych części, które można czytać niezależnie i które z resztą wcześniej były wydawane osobno (wcześniej przeczytałem „Chłód” i „Suterenę” w jakiś przedpotopowych wydaniach). W 2019 roku Wydawnictwo Czarne wydało je jako jeden tom.
Na pierwszy rzut oka literatura Bernharda nie wygląda zachęcająco: długie zdania, brak akapitów, brak dialogów, cała książka jako jeden megarozdział. Można powiedzieć, że to przepis na literacką katastrofę albo literaturę dla wąskiego grona maniaków i masochistów. Ale tak nie jest. Pomimo tego, że autor pisze w stylu przypominającym strumień świadomości, to ta jego świadomość nie jest nudna; wręcz przeciwnie jest pozytywnie zaskakująca i wciągająca. Narrator snuje swą opowieść, najpierw płynnie omawia wydarzenia z życia, a następnie robi zupełny skok w bok – jakąś niesamowitą dygresję, by po pewnym czasie powrócić do głównego nurtu rozważań. Ale pomimo tego czytelnik nie gubi się fabule. Książka jest ciekawa i pomimo mało, na pierwszy rzut oka, przystępnej formy, ma się ochotę wiedzieć, co zdarzyło się dalej. Autor opisuje swoje życie, ale także czyni wiele uwag natury ogólnej, dzieli się z czytelnikiem swoimi spostrzeżeniami na temat społeczeństwa i relacji międzyludzkich. Poza tym powieść jest ciekawym źródłem wiedzy na temat Austrii, która nie jest u nas wcale aż tak znana.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Opis pobytu w szpitalu w związku z chorobą płuc
Właściwie nie ma tu dialogów. A jeśli są, to są to dialogi z samym sobą. W końcu można odnieść wrażenie, chyba słuszne, że dla Bernharda tylko on sam, ewentualnie jego dziadek, który zajął bardzo istotne miejsce w jego życiu, był godnym uwagi rozmówcą. T.B. nie boi się tego przyznać, że cała reszta ludzi, to po prostu głupcy (elegancko to nazywając).
T.B. wspomina swoje dzieciństwo przed wojną, w czasie wojny oraz w drugiej połowie lat 40. Opisuje bombardowania Salzburga, w którym ówcześnie mieszkał. Przypomina, jak chodził do szkoły: narodowosocjalistycznej, w 1945 roku przerobionej na katolicką (pisze, że różnica niewielka). Opisuje swoje relacje z innymi rówieśnikami i nauczycielami. Ogólnie rzecz biorąc nie są to wspomnienia budujące. Bieda, patologiczne relacje z rodzicami, częste przeprowadzki, złe wyniki w szkole, brak pomysłu na własną przyszłość, otoczenie składające się z ludzi podłych i tępych. I w końcu koszmarna choroba, pobyty w szpitalu w sali dla umierających, a na końcu w sanatorium-umieralni.
W książce jest także mowa o Austrii przedwojennej, następnie wcielonej do Rzeszy niemieckiej; o tym, jak w niemieckiej szkole T.B. nazywany był „Austryjakiem”. Mowa jest także o hitlerowskich wyjazdach wakacyjnych dla „trudnych dzieci”, na których się znalazł, z powodu nieumiejętności funkcjonowania w społeczeństwie.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Narodowosocjalistyczne „kolonie” dla dzieci z „trudnych rodzin”
Traumatyczne dzieciństwo naznaczone wieloma przykrymi wydarzeniami niewątpliwie miało wpływ na życie pisarza; nic więc dziwnego, że poświęcił mu znaczące dzieło. Z innych utworów Bernharda bije pesymizm i brak złudzeń co do ludzi. Twórczość T.B. to ciekawa pozycja w literaturze dwudziestego wieku i przydatny łącznik z przeszłością.
W ciągu ostatniego czasu, za sprawą artykułu na temat Thomasa Bernharda, który ukazał się w „Polityce”, zaznajomiłem się odrobinę z twórczością tego austriackiego pisarza. Dotychczas przeczytałem dwie jego książki „Chłód” oraz „Kalkwerk”. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, czy jest to literatura ciężka czy lekka. Raczej nie jest dla każdego. Książeczki same w sobie są bardzo cienkie (te, które przeczytałem do tej pory). Ale jak już się jakąś otworzy, to w środku czeka na nas dosłownie ściana tekstu. Autor nia bawi się w dialogi, w akapity, w krótkie zdania. Zdania na jedną stronę są tutaj normą. Wydawałoby się, że tego typu literatura to przepis na odstręczenie czytelnika. Okazuje się, jednak, że pomimo braku dialogów, książki da się czytać, a nawet są dosyć ciekawe. Pomimo tego, że jest to lity tekst, wiadomo o co chodzi i da się pójść za narracją. Mówiąc krótko, czytelnik nie jest zagubiony.
„Chłód” to chyba coś w rodzaju książki autobiograficznej (chociaż trudno powiedzieć, nie wiem, czy nie jest to część jakiejś większej całości, ale tylko ten jeden tom udało mi się wyrwać w bibliotece). Są to przemyślenia chłopaka zamkniętego w „sanatorium” dla chorych na gruźlicę. Ciekawy jest obraz powojennej Austrii.
Natomiast „Kalkwerk” to nazwa majątku ziemskiego, w którym żyje „Konradostwo” – książka jest o tym, jak mąć zabił swoją żonę, i dlaczego.
Lecter (Mads Mikkelsen) – człowiek o wielu talentach.
Od dłuższego czasu nie oglądałem żadnego dobrego serialu ani filmu. Nie wiem dlaczego, może po prostu, gdy skończyłem studia, to nastała taka posucha 🙂
W sierpniu rozpocząłem oglądanie „Hannibala”. Nie trudno się domyślić, że serial nawiązuje do „Milczenia owiec”, „Hannibala” (z Hopkinsem) i całej tej filmowej menażerii, która jest jakoś tam związana z serią książek (o ile pamiętam, „Czerwonego smoka” chyba nawet zacząłem czytać, ale mnie znudził). Jeśli wierzyć napisom w filmie, to ponoć jest on jakoś z „Czerwonym smokiem” związany. Dla osób nie w temacie wystarczy powiedzieć, że „Hannibal” (imię) rymuje się z „kanibal” – więc już wiadomo, o co chodzi.
Wyprodukowano trzy sezony serialu, każdy po trzynaście odcinków, i o ile słyszałem, więcej już chyba nie będzie. Głównym atutem filmu jest Mads Mikkelsen, czyli świetny duński aktor. Pasuje do fabuły całkiem nieźle, bo i sam tytuły bohater jest postacią dosyć egzotyczną. Otóż, jak dowiadujemy się już w trzecim sezonie, co wynika także z powieści, sam Hannibal Lecter nie jest Amerykaninem, tylko Europejczykiem (chyba Litwinem) – co uwiarygadnia jego nie do końca amerykański akcent. Sam Lecter jest lekarzem i, co by nie mówić, człowiekem renesansu: maluje, rysuje, komponuje, gotuje… Jednym słowem – chodzący ideał, z jednym małym wyjątkiem, czyli skłonnością do mordowania.
Skłonności do mordowania tytułowego bohatera można się z resztą domyślać od samego początku, chociaż nie jest to podane widzom wprost na tacy. Musi minąć kilka odcinków, nim widzowie przekonają się o tym na pewno.
Pierwsze dwa sezony są ciekawe i trzymające – w miarę – w napięciu. Nie patrzy się przy nich tak na zegarek, jak przy „Detektywie”. Natomiast sezon trzeci to jest tragedia. Utknąłem chyba na piątym odcinku i jak na razie nie jestem w stanie zebrać się, by obejrzeć dalszy ciąg.
Film jest bardzo plastyczny, z ciekawą scenografią i rekwizytami. Widać, że scenarzystom nie brakowało pomysłów 🙂 Dla mnie denerwujące są wizje głównego bohatera, które są mocno kiczowate. Kicz jest obecny w wielu amerykańskich filmach.
Wczoraj zakończyłem swoją przynajmniej dwuletnią przygodę z„Downton Abbey”. Jest to niewątpliwie jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałem. Pamiętam, jak będąc na trzecim roku studiów, zaczynałem oglądać ten serial (wówczas były już chyba trzy, czy cztery sezony) i oglądałem nieraz, wieczorami, po dwa odcinki dziennie (choć są rzecz jasna osoby mogące obejrzeć cały sezon jednego dnia). Wczoraj natomiast, obejrzałem finałowy odcinek ostatniego, szóstego sezonu. Jak dla mnie, serial spokojnie mógłby się ciągnąć dalej.
Ten serial pokazuje, że doskonałą rozrywkę (i to na poziomie) może dostarczyć nie tylko kino, ale i mały ekran (a nawet ekran 13-calowy, w komputerze), a także, że warte uwagi są nie tylko seriale kryminalne, ale także obyczajowe i kostiumowe.
Akcja serialu rozgrywa się w latach 1914 – 1925: opowiada o rodzinie angielskiej arystokracji (nie jakiejś tam szlachty zaściankowej, tylko prawdziwych lordów) i – co najważniejsze – w powiązaniu z losami „klasy nieposiadającej”, czyli np. służby. Serial, jak mi się zdaje, dosyć wiernie pokazuje społeczeństwo na początku XX wieku, ówczesne rozterki, relacje międzyludzkie. Niewątpliwie wart jest obejrzenia.
Rodzina mieszka w wielkim zamku
Na koniec dodam, że paręnaście dni temu skończyłem także „Dr. House’a”. Nie widziałem wszystkich odcinków, ale na pewno widziałem przynajmniej 2 – 3 pierwsze sezony, dwa ostatnie i na pewno niektóre odcinki ze środka. Ten serial pojawił się w telewizji w czasie, gdy byłem w liceum i był to pierwszy serial, jakikiedykolwiek w miarę regularnie oglądałem w telewizji.
Na zachętę Salma Hayek. Źródło: http://srebrny-ekran.pl/wp-content/uploads/2015/11/tale1.jpg
W tym tygodniu byłem na filmie „Pentameron”, który reklamowano już ze dwa miesiące, ale na naszej prowincji jest tylko jeden seans – i był on w ten poniedziałek. Dodam, że film wyświetlono w kaliskim kinie Centrum, tzn. kinie studyjnym, które jest fajne, bo nie gra byle czego i nie jest tam sprzedawane jedzenie. Niestety, fotele są niewygodne (noga boli mnie do dziś), a ekran i dźwięk jednak nie są takie, jak w dużych kinach.
Film jest rzekomo włoski, ale aktorzy wzięci byli chyba z łapanki. Co odbiło się na języku, bo z jakiś przyczyn nakręcono go po angielsku i efekt jest dosyć dziwaczny. Z jednej strony – film bardzo europejski, scenariusz napisany na podstawie baśni jakiegoś włoskiego barokowego pisarza (stąd podobieństwo do „Dekameronu”), z odniesieniami do europejskich legend, mitów itd. – a z drugiej strony – cały efekt psuje ohydny angielsko-pseudo-amerykański akcent. Aktorzy ewidentnie się męczą.
Gra aktorska dosyć drewniana.
Jak przystało na baśń, są piękne zdjęcia, ładne efekty, świetna scenografia, fantastyczne kostiumy – i to jest ewidentnie na plus. Co do muzyki: wszyscy zachwycają się Desplatem; ja się nie zachwycam. Ale fabuła też trochę rozczarowuje. Niby te opowiastki są całkiem ciekawe, ale brakowało jednak jakiegoś zakończenia.
Jednym słowem: nie było źle, ale mogło być trochę lepiej.
Król wyrusza na poszukiwanie morskiego potwora. Przez szybkę niewiele widzi. Źródło: http://www.kinonh.pl/pliki/wgrane/image/fotosy/ZAPOWIEDZI/PENTAMERON/11.jpg_standa.jpg
Drugi sezon serialu „Detektyw” (ang. True Detective) jest beznadziejny. O ile pierwszy sezon, pomimo znacznych dłużyzn, dało się oglądać, o tyle drugiego oglądać się nie da. W pierwszym sezonie było dwóch policjantów, był trup, było dochodzenie, były jakieś retrospekcje itd. – dało się w tym połapać. Na końcu, dla cierpliwych, było jakieś zakończenie, nie pamiętam już jakie.
Drugi sezon nie ma z pierwszym nic wspólnego. Są całkowicie nowi bohaterowie, wzięci znikąd. Nie ma trupa (tzn. jakiś jest, ale nie o niego chodzi), tylko jakieś polityczno-gospodarcze przekręty. Nie idzie się w tym połapać. Już w pierwszym odcinku jest się zasypanym taką ilością nazwisk i miejsc, że nie wiadomo, o co chodzi. Dalej jest tylko gorzej.
Bohaterowie średnio sympatyczni. Jedna ciekawsza postać… z resztą nieważne.
Bądąc pod wpływem doniesień prasowych o nowej powieści Umberto Eco, przypomniało mi się, że mam w domu przynajmniej jedną książkę tego pisarza – „Cmentarz w Pradze”. Postanowiłem przeczytać ją po raz drugi. Nie mam wątpliwości, że teraz lepiej tę książkę zrozumiałem i chyba bardziej mi się podobała. Jak widać, przeczytać coś po raz drugi – czasami warto. Niemniej jednak, dobrze jest choćby cośkolwiek kojarzyć z historii Włoch i Francji, bo coś, co dla pisarza jest oczywiste, dla nas – niekoniecznie.
Akcja powieści nie rozgrywa się wcale na żadnym cmentarzu, ale wielokrotnie o nim jest wspomniane. Ma to być miejsce spotkania rzekomych spiskowców. Jakich – nie powiem. Jednakże tworząc fabułę autor udaje, że przepowiada w pewien sposób przyszłość.