W ciągu ostatniego czasu, za sprawą artykułu na temat Thomasa Bernharda, który ukazał się w „Polityce”, zaznajomiłem się odrobinę z twórczością tego austriackiego pisarza. Dotychczas przeczytałem dwie jego książki „Chłód” oraz „Kalkwerk”. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, czy jest to literatura ciężka czy lekka. Raczej nie jest dla każdego. Książeczki same w sobie są bardzo cienkie (te, które przeczytałem do tej pory). Ale jak już się jakąś otworzy, to w środku czeka na nas dosłownie ściana tekstu. Autor nia bawi się w dialogi, w akapity, w krótkie zdania. Zdania na jedną stronę są tutaj normą. Wydawałoby się, że tego typu literatura to przepis na odstręczenie czytelnika. Okazuje się, jednak, że pomimo braku dialogów, książki da się czytać, a nawet są dosyć ciekawe. Pomimo tego, że jest to lity tekst, wiadomo o co chodzi i da się pójść za narracją. Mówiąc krótko, czytelnik nie jest zagubiony.
„Chłód” to chyba coś w rodzaju książki autobiograficznej (chociaż trudno powiedzieć, nie wiem, czy nie jest to część jakiejś większej całości, ale tylko ten jeden tom udało mi się wyrwać w bibliotece). Są to przemyślenia chłopaka zamkniętego w „sanatorium” dla chorych na gruźlicę. Ciekawy jest obraz powojennej Austrii.
Natomiast „Kalkwerk” to nazwa majątku ziemskiego, w którym żyje „Konradostwo” – książka jest o tym, jak mąć zabił swoją żonę, i dlaczego.
Lecter (Mads Mikkelsen) – człowiek o wielu talentach.
Od dłuższego czasu nie oglądałem żadnego dobrego serialu ani filmu. Nie wiem dlaczego, może po prostu, gdy skończyłem studia, to nastała taka posucha 🙂
W sierpniu rozpocząłem oglądanie „Hannibala”. Nie trudno się domyślić, że serial nawiązuje do „Milczenia owiec”, „Hannibala” (z Hopkinsem) i całej tej filmowej menażerii, która jest jakoś tam związana z serią książek (o ile pamiętam, „Czerwonego smoka” chyba nawet zacząłem czytać, ale mnie znudził). Jeśli wierzyć napisom w filmie, to ponoć jest on jakoś z „Czerwonym smokiem” związany. Dla osób nie w temacie wystarczy powiedzieć, że „Hannibal” (imię) rymuje się z „kanibal” – więc już wiadomo, o co chodzi.
Wyprodukowano trzy sezony serialu, każdy po trzynaście odcinków, i o ile słyszałem, więcej już chyba nie będzie. Głównym atutem filmu jest Mads Mikkelsen, czyli świetny duński aktor. Pasuje do fabuły całkiem nieźle, bo i sam tytuły bohater jest postacią dosyć egzotyczną. Otóż, jak dowiadujemy się już w trzecim sezonie, co wynika także z powieści, sam Hannibal Lecter nie jest Amerykaninem, tylko Europejczykiem (chyba Litwinem) – co uwiarygadnia jego nie do końca amerykański akcent. Sam Lecter jest lekarzem i, co by nie mówić, człowiekem renesansu: maluje, rysuje, komponuje, gotuje… Jednym słowem – chodzący ideał, z jednym małym wyjątkiem, czyli skłonnością do mordowania.
Skłonności do mordowania tytułowego bohatera można się z resztą domyślać od samego początku, chociaż nie jest to podane widzom wprost na tacy. Musi minąć kilka odcinków, nim widzowie przekonają się o tym na pewno.
Pierwsze dwa sezony są ciekawe i trzymające – w miarę – w napięciu. Nie patrzy się przy nich tak na zegarek, jak przy „Detektywie”. Natomiast sezon trzeci to jest tragedia. Utknąłem chyba na piątym odcinku i jak na razie nie jestem w stanie zebrać się, by obejrzeć dalszy ciąg.
Film jest bardzo plastyczny, z ciekawą scenografią i rekwizytami. Widać, że scenarzystom nie brakowało pomysłów 🙂 Dla mnie denerwujące są wizje głównego bohatera, które są mocno kiczowate. Kicz jest obecny w wielu amerykańskich filmach.
Wczoraj zakończyłem swoją przynajmniej dwuletnią przygodę z„Downton Abbey”. Jest to niewątpliwie jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałem. Pamiętam, jak będąc na trzecim roku studiów, zaczynałem oglądać ten serial (wówczas były już chyba trzy, czy cztery sezony) i oglądałem nieraz, wieczorami, po dwa odcinki dziennie (choć są rzecz jasna osoby mogące obejrzeć cały sezon jednego dnia). Wczoraj natomiast, obejrzałem finałowy odcinek ostatniego, szóstego sezonu. Jak dla mnie, serial spokojnie mógłby się ciągnąć dalej.
Ten serial pokazuje, że doskonałą rozrywkę (i to na poziomie) może dostarczyć nie tylko kino, ale i mały ekran (a nawet ekran 13-calowy, w komputerze), a także, że warte uwagi są nie tylko seriale kryminalne, ale także obyczajowe i kostiumowe.
Akcja serialu rozgrywa się w latach 1914 – 1925: opowiada o rodzinie angielskiej arystokracji (nie jakiejś tam szlachty zaściankowej, tylko prawdziwych lordów) i – co najważniejsze – w powiązaniu z losami „klasy nieposiadającej”, czyli np. służby. Serial, jak mi się zdaje, dosyć wiernie pokazuje społeczeństwo na początku XX wieku, ówczesne rozterki, relacje międzyludzkie. Niewątpliwie wart jest obejrzenia.
Rodzina mieszka w wielkim zamku
Na koniec dodam, że paręnaście dni temu skończyłem także „Dr. House’a”. Nie widziałem wszystkich odcinków, ale na pewno widziałem przynajmniej 2 – 3 pierwsze sezony, dwa ostatnie i na pewno niektóre odcinki ze środka. Ten serial pojawił się w telewizji w czasie, gdy byłem w liceum i był to pierwszy serial, jakikiedykolwiek w miarę regularnie oglądałem w telewizji.
Na zachętę Salma Hayek. Źródło: http://srebrny-ekran.pl/wp-content/uploads/2015/11/tale1.jpg
W tym tygodniu byłem na filmie „Pentameron”, który reklamowano już ze dwa miesiące, ale na naszej prowincji jest tylko jeden seans – i był on w ten poniedziałek. Dodam, że film wyświetlono w kaliskim kinie Centrum, tzn. kinie studyjnym, które jest fajne, bo nie gra byle czego i nie jest tam sprzedawane jedzenie. Niestety, fotele są niewygodne (noga boli mnie do dziś), a ekran i dźwięk jednak nie są takie, jak w dużych kinach.
Film jest rzekomo włoski, ale aktorzy wzięci byli chyba z łapanki. Co odbiło się na języku, bo z jakiś przyczyn nakręcono go po angielsku i efekt jest dosyć dziwaczny. Z jednej strony – film bardzo europejski, scenariusz napisany na podstawie baśni jakiegoś włoskiego barokowego pisarza (stąd podobieństwo do „Dekameronu”), z odniesieniami do europejskich legend, mitów itd. – a z drugiej strony – cały efekt psuje ohydny angielsko-pseudo-amerykański akcent. Aktorzy ewidentnie się męczą.
Gra aktorska dosyć drewniana.
Jak przystało na baśń, są piękne zdjęcia, ładne efekty, świetna scenografia, fantastyczne kostiumy – i to jest ewidentnie na plus. Co do muzyki: wszyscy zachwycają się Desplatem; ja się nie zachwycam. Ale fabuła też trochę rozczarowuje. Niby te opowiastki są całkiem ciekawe, ale brakowało jednak jakiegoś zakończenia.
Jednym słowem: nie było źle, ale mogło być trochę lepiej.
Król wyrusza na poszukiwanie morskiego potwora. Przez szybkę niewiele widzi. Źródło: http://www.kinonh.pl/pliki/wgrane/image/fotosy/ZAPOWIEDZI/PENTAMERON/11.jpg_standa.jpg
Drugi sezon serialu „Detektyw” (ang. True Detective) jest beznadziejny. O ile pierwszy sezon, pomimo znacznych dłużyzn, dało się oglądać, o tyle drugiego oglądać się nie da. W pierwszym sezonie było dwóch policjantów, był trup, było dochodzenie, były jakieś retrospekcje itd. – dało się w tym połapać. Na końcu, dla cierpliwych, było jakieś zakończenie, nie pamiętam już jakie.
Drugi sezon nie ma z pierwszym nic wspólnego. Są całkowicie nowi bohaterowie, wzięci znikąd. Nie ma trupa (tzn. jakiś jest, ale nie o niego chodzi), tylko jakieś polityczno-gospodarcze przekręty. Nie idzie się w tym połapać. Już w pierwszym odcinku jest się zasypanym taką ilością nazwisk i miejsc, że nie wiadomo, o co chodzi. Dalej jest tylko gorzej.
Bohaterowie średnio sympatyczni. Jedna ciekawsza postać… z resztą nieważne.
Bądąc pod wpływem doniesień prasowych o nowej powieści Umberto Eco, przypomniało mi się, że mam w domu przynajmniej jedną książkę tego pisarza – „Cmentarz w Pradze”. Postanowiłem przeczytać ją po raz drugi. Nie mam wątpliwości, że teraz lepiej tę książkę zrozumiałem i chyba bardziej mi się podobała. Jak widać, przeczytać coś po raz drugi – czasami warto. Niemniej jednak, dobrze jest choćby cośkolwiek kojarzyć z historii Włoch i Francji, bo coś, co dla pisarza jest oczywiste, dla nas – niekoniecznie.
Akcja powieści nie rozgrywa się wcale na żadnym cmentarzu, ale wielokrotnie o nim jest wspomniane. Ma to być miejsce spotkania rzekomych spiskowców. Jakich – nie powiem. Jednakże tworząc fabułę autor udaje, że przepowiada w pewien sposób przyszłość.
A trzeba także przyznać, że autorka snując fabułę nie zmierza wcale prosto do celu i, o czym jest książka, w gruncie rzeczy dowiadujemy się po dłuższej chwili 🙂 Opowieść generalnie jest o Jakubie Franku i frankistach. Szczegółowe informacje na jego temat są m. in. w Polskim Słowniku Judaistycznym.
A kim był Jakub Frank? Nie tak łatwo na to pytanie odpowiedzieć, ale można rzecz, że był skrzyżowaniem proroka i duchowego przywódcy, pewnego odłamu judaizmu.
Nigdy wcześniej żadnej książki Olgi Tokarczuk nie czytałem, ale po przeczytaniu tej powieści, mam chęć na następne. Książka do lekkich nie należy (dosłownie i w przenośni); pisana jest w czasie teraźniejszym, co jest trochę rozpraszające. Pomimo tego autorka doskonale kreuje realia XVIII-wiecznej polskiej prowincji. W dodatku nie tylko polskiej, ale też i innych państw, których dawno na mapie już nie ma. Jak wskazano na okładce, jest to podróż przez kultury, religie, języki i liczne granice. Od Azji Mniejszej, przez Grecję, Bałkany, do Polski – i jeszcze dalej. Nie da się tego w kilku zdaniach ogarnąć, trzeba po prostu przeczytać!
Poza tym, na końcu książki dosyć ciekawie pokazana jest łączność tej starej sekty żydowskiej z czasami współczesnymi.
Dzisiaj skończyłem czytać „Opowieść o Darwinie” Irvinga Stone’a, czyli fabularyzowaną biografię Karola Darwina. Nazwisko tego autora daje rękojmię, że książka z pewnością będzie dobra i nie zawiodłem się (jeszcze zanim zacząłem liceum, czytałem „Pasję życia”). Autor szczegółowo opisuje jego życie, ewolucję poglądów, źródła zainteresowań itd. Zastanawiam się, na ile jest to zmyślone, a na ile poparte źródłami. W każdym razie, jest to z pewnością wiarygodne źródło wiedzy o epoce; jeśli coś z opisanych wydarzeń nie miało miejsca, z pewnością mogło było się wydarzyć.
Początek rozważań nad teorią doboru naturalnego
Ostatnio byłem także w kinie na „Ziarnie prawdy”. Czyli Sandomierz bez ojca Mateusza 😀
PS. Teraz czeka na mnie smakowity kąsek, czyli „Księgi Jakubowe”, ale podróżowanie z takim ciężarem jest trochę kłopotliwe.
Ostatnimi czasy przeczytałem kilka książek (no, bo w końcu ciągle coś czytam, ale czasami idzie mi powoli) i chciałbym coś więcej napisać o jednej z nich. Mam na myśli „Wszystko, co lśni” autorstwa Eleanor Catton (ang. The Luminaries). Do jej przeczytania zainspirowała mnie Trójkowa audycja, którą można też odsłuchać w internecie.
„Wszystko, co lśni” – Wydawnictwo Literackie
Autorka mieszka w Nowej Zelandii i pisze o Nowej Zelandii, która dla nas jest bardzo odległa w przenośni i dosłownie. Coś tam kojarzymy na temat Australii, informacje na jej temat próbujemy rozciągać na Nową Zelandię, jednak w wielu kwestiach ten kraj może nas jeszcze zaskoczyć (mnie zaskoczył fakt, że w NZ nie występowały naturalnie żyjące ssaki). Warto dodać, że powieść została nagrodzona jakąś, ponoć prestiżową, nagrodą literacką.
Powieść przenosi nas do XIX wieku i czasu nowozelandzkiej gorączki złota. Jednym z głównych bohaterów jest Walter Moody, który z Wielkiej Brytanii przybył do Nowej Zelandii, aby się trochę wzbogacić. Wchodzi do hotelu „Korona”, w którym przypadkowo natrafia na grupę, z pozoru, przypadkowych osób. Z jedną z nich zaczyna rozmawiać i zostaje wciągnięty w pewną dosyć zawiłą intrygę. Okazało się bowiem, że pewnej nocy zdarzyło się kilka – trudnych do wyjaśnienia – sytuacji, które, jak się okazuje, w pewien sposób wszystkie ze sobą łączą.
O tym opowiada pierwsze 400 stron, a przez następne 400 stron następuje rozwikłanie intrygi. Eleanor Catton zachęca do tego, aby odpowiedzi szukać w astrologii, ale jest to jednak dosyć trudne. Dlatego warto posłuchać audycji, do której link jest powyżej; ona nieco rozjaśnia.
Książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na jej doskonałą atmosferę, rozległą wiedzę autorki dotyczącą realiów tamtych czasów, ale także na fantastyczny język, którym jest napisana (i genialne tłumaczenie, pełne trudnych słów 🙂 ). Jest pełna niepokoju, ale jej zakończenie powoduje lekki niedosyt; miałem trochę wrażenie, że jednak brakuje tam pewnego rozwiązania akcji. No ale tak to już jest w literaturze postmodernistycznej…
Jest to książka odrobinkę ambitniejsza, ma blisko 1000 stron, ale czyta się dosyć gładko.
Trwa już drugi tydzień roku akademickiego, ale to nie znaczy, że przestałem czytać. Bo czytam, nie tylko podręczniki.
W tamtym tygodniu skończyłem „Morfinę”Szczepana Twardocha. Dochodzę do wniosku, że zdolności interpretacyjne tekstów literackich w znacznej chyba mierze utraciłem; a może wcale nigdy ich nie miałem (przynajmniej w odniesieniu do powieści tego typu)? Filolog tę książkę zdiagnozowałby jako powieść postmodernistyczną (czytaj: trudną do zdzierżenia): wielu narratorów, rozchwiany emocjonalnie bohater, wątpliwości co do tożsamości, dziwne „głosy znikąd”, retrospekcje, introspekcje, przeniesienia do przyszłości itd. Książkę czyta się nader przyjemnie i nie mam wątpliwości co do tego, że były to pieniądze dobrze zainwestowane, bo pióra Twardocha jest bardzo sprawne, z pewnością sprawniejsze niż moje paluszki biegające po klawiaturze piszące te słowa.
W jego powieści nie brakuje wielu błyskotliwych porównań, pięknie użytych przekleństw, bogatego folkloru językowego; nie ma tu żadnej pruderii – nie jest więc to lektura dla każdego, a przynajmniej nie dla osób, które nie mają dystansu do rzeczywistości (i historii).
Nie będę pisał, o czym książka jest, bo każdy może się sam przekonać.
Wiele miejsca można by też poświęcić samej osobie autora, który jest „zadeklarowanym śląskim patriotą”. Jest chyba także w pewnym sensie mistrzem w kreowaniu własnego wizerunku. Wystarczy spojrzeć na jego stare i nowe zdjęcia (odsyłam do Google Obrazy).
Tym razem przyszedł czas na to, aby wspomnieć o serialu „The Killing”. Oglądałem go przez ostatnie kilka dni już trzecie wakacje z rzędu. 2 lata temu obejrzałem sezon I i II; rok temu ukazał się sezon III, a w tym roku – sezon IV – najprawdopodobniej ostatni (zmienił się także producent). Jakieś odcinki tego serialu były także w telewizji pod tytułem Dochodzenie (nota bene zupełnie nieadekwatnym, ale tłumacz nie musiał o tym wiedzieć; na marginesie – tłumaczenie internetowe jest znacznie lepsze).
Serial jest produkcji amerykańskiej, ale jego pierwowzorem był serial duński. Duńską wersję też zacząłem oglądać, ale w końcu mnie znudziła. Z zaskoczeniem muszę przyznać, że wersja amerykańska jest znacznie lepsza (a niektóre odcinki były reżyserowane przez Agnieszkę Holland). To właśnie duńskie klimaty zainspirowały scenarzystów (jednym ze scenarzystów jest twórca „Detektywa”) do rozegrania akcji filmu w spokojnym, mglistym i deszczowym stanie Washington. Deszczu jest tam rzeczywiście dużo, chociaż pada głównie wtedy, gdy bohaterowie są schronieni w samochodach, a gdy wychodzą – w cudownym sposób padać przestaje 🙂
Pierwsze dwa sezony opowiadają o tym, jak nasi dzielni bohaterowie szukają zabójcy pewnej uczennicy, której trupa znaleziono w samochodzie wepchniętym do stawu. Co ciekawe, samochód należał do sztabu wyborczego kandydata na burmistrza miasta, więc zagwarantowana jest także intryga polityczna. Za każdym razem, gdy wydaje się, że zabójca jest już prawie w ręku policji okazuje się, że to jednak nie on.
W tym filmie chodzi jednak nie tylko o samą fabułę, ale też i o sposób nakręcenia. Mroczne krajobrazy, intrygująca, niepokojąca muzyka… warto obejrzeć!
W tamtym tygodniu obejrzałem jeszcze dwa inne filmy, o których warto wspomnieć. Oba to dreszczowce (horror, jak kto woli) i oba już sprzed wielu lat. Uchodzą za klasykę kina. Nietrudno zauważyć, że są zupełnie inne, niż dzisiejsze horrory epatujące obrzydliwościami wszelkiej maści. Tamte są zdecydowanie bardziej subtelne i myślę wręcz, że dla dzisiejszego widza, zahartowanego we wszelakich straszydłach czerpanych choćby z serii „Ringów”, raczej niezbyt straszne. A chwilami trochę groteskowe.
„Egzorcysta” (1973) – obowiązkowy film na religię 🙂 Jak z filmu wynika w Stanach Zjednoczonych już w latach 70. wątpiono w jakąkolwiek moc egzorcystów i w opętania, w przeciwieństwie do Polski – gdzie w XXI wieku pod tym względem ciągle jesteśmy w średniowieczu.
Nietrudno się domyślić, że film faktycznie opowiada o rzekomym opętaniu przez diabła, chociaż początkowo nic na to nie wskazuje. Bohaterowie krążą po lekarzach w poszukiwaniu odpowiedzi na źródło „dziwnego zachowania” jednej z bohaterek. Diabła jest tam w sumie niewiele, a obowiązkowe „miotanie jak szatan” wygląda dosyć pociesznie. „Matka Joanna” jest pod tym względem zdecydowanie mniej widowiskowa, a chyba robi większe wrażenie. Tutaj jest rzecz jasna nadludzka siła, niski głos i wszystkie inne diabelskie przypadłości (kto chodził na religię, wie z pewnością, jakie są objawy opętania :), ale jakiegoś głębszego przesłania to już raczej nie ma. Jednak film i tak warto zobaczyć choćby po to, by przekonać się, jak czterdzieści lat temu robiono horrory.
Miota nią jak szatan!
„Ptaki” (1963) – rzekomo jest to klasyka gatunku Alfreda Hitchcocka. Chyba trochę przereklamowane, a może ja – przesiąknięty współczesnymi filmami – nie jestem w stanie zrozumieć, ponoć ukrytego w filmie, geniuszu Hitchcocka.
Często mówi się, że „napięcie rośnie jak u Hitchcocka”. No cóż… kto ten film obejrzy, to chyba zmieni zdanie. Przede wszystkim dlatego, że przez pierwszą godzinę filmu, opowieść bardziej przypomina romans, czy jakiś film obyczajowy, a już na pewno nie dreszczowiec. Strasznie, chociaż nie jakoś przesadnie, robi się dopiero w ⅔ filmu.
Film warto obejrzeć choćby po to, by zobaczyć, jak żyło się w latach 60. w USA. Ja osobiście zwróciłem uwagę na to, że główni bohaterowie korzystają ze zmywarki (o ile mnie wzrok nie myli). Efekty specjalne sprzed pół wieku wyglądają także ciekawie, domyślam się, że ówcześnie robiły wielkie wrażenie.
Film nie jest może aż tak straszny, jak to się zwykło mówić, ale i tak jest dosyć ciekawy. Zagadka pozostaje niewyjaśniona i – nie zwiastuje pozytywnego zakończenia.
Warto się przez minutę pochylić nad filmami i serialami, które w ostatnim czasie widziałem.
„Grand Budapest Hotel” – ten film widziałem tydzień temu, jest to produkcja z tego roku, więc zupełnie świeża. Jestem zdziwiony, że nie jest oznaczona emblematem „Filmweb poleca”, bo film, jakkolwiek sceptycznie do niego podchodziłem (bo sceptycznie podchodzę do zmyślonych państw), całkiem mi się podobał.
Nie jest to film z gatunku tych, co się bierze zupełnie na serio, ale nie jest on także zupełnie oderwany od rzeczywistości (jak choćby w przypadku „Drzewa życia”, o którym jak pomyślę, to mi się słabo robi, choć oglądałem go już dawno temu). Jest to coś pomiędzy baśnią, a filmem fabularnym, ale jeśli uznać go za baśń – to zdecydowanie nie dla dzieci. Bajkowy charakter przywodzi na myśl sposób sfilmowania, zdjęcia – tak, że ma się wrażenie, że cała akcja rozgrywa się w jakimś wielkim domku dla lalek.
Nie ma co się rozwodzić za fabułą, jest ona bowiem dosyć absurdalna, ale i ciekawa. Warto jednak wspomnieć, że akcja rozgrywa się w jakimś państwie w Europie i można się domyślać, że dodatkowo – w Europie środkowo-wschodniej; gdyż losy wyimaginowanego państwa, są jakby parabolą losów państw z Europy środkowo-wschodniej.
W filmie występują m.in. Ralph Fiennes („Lektor”), Tilda Swinton („Orlando”), F. Murray Abraham („Imię róży”), Adrien Brody („Pianista”).
„Detektyw” – wakacje bez obejrzenia choćby jednego serialu, to wakacje stracone. Ten serial ma na Filmwebie wyjątkowo wysoką ocenę (8,6) i wydaje mi się, że nawet trochę zawyżoną, bo ja aż tak wysoko bym go nie ocenił. Przede wszystkim ze względu na parę dłużyzn, które się w nim znalazły – choć serial ma tylko 8 godzinnych odcinków. Serial w jakimś tam sposób nawiązuje do konwencji „The Killing”, więc już z tego względu warto go obejrzeć.
Opowiada o tym, że dwóch śledczych (najpierw jako policjanci, a potem – już nie) tropi sprawcę seryjnych rytualnych zabójstw dokonywanych w Luizianie.
„Miłość” – a to zejście na ziemię, choć raczej nie dla osłody. Ten film opowiada o starości i umieraniu, choć w małżeństwie, więc odróżnia go to pod tym względem od „Pora umierać”, polskiego filmu z Danutą Szaflarską, który moim zdaniem jest znacznie ciekawszy. „Miłość” jest strasznie długa i trochę rozwlekła, ale da się obejrzeć bez ciągłego patrzenia na zegarek.
Chyba jakoś w listopadzie pisałem o filmie „Ida”, który polecałem. W niektórych recenzjach można było przeczytać, że „Ida” była podobna do innej polskiej produkcji – „Matki Joanny od Aniołów”. Ten film został nakręcony w 1961 na podstawie opowiadania (chociaż bardzo długiego) Jarosława Iwaszkiewicza. Opowiadanie przeczytałem mniej więcej rok temu, a teraz, korzystając z ferii, obejrzałem ekranizację (jest dostępna na YouTube).
Dzieło Iwaszkiewicza jest świetne i na pewno spodoba się każdemu, kto lubi mroczne klimaty utrzymane w duchu Ojca Natanka. W liceum zostałem zmuszony do czytania „Panien z wilka”, nad którymi myślałem, że ducha wyzionę, tak więc „Matka” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, bo choć to opowiadanie jest objętości małej powieści, można je spokojnie przeczytać w parę godzin. Szkoda czasu na opisywanie, o czym jest, bo to sprawa dosyć prosta, a może i bardziej złożona, a kto chce – to przeczyta lub obejrzy film.
Matka Joanna od Aniołów i jej szatańska joga – kadr z filmu „Matka Joanna od Aniołów”
Film warto obejrzeć nie tylko ze względu na fabułę, ale przede wszystkim z uwagi na fantastyczny sposób sfilmowania, świetne kostiumy, rewelacyjną scenografię, ascetyczne plenery. Prawdziwa magia kina. Do tego dochodzi genialna gra aktorska. Kto obejrzy ten film i „Idę” z pewnością sam zauważy wiele podobieństwa. A „Matka Joanna” jest uważana za jeden z najwybitniejszych filmów.
Jazzu raczej nie słucham, ale tego wydarzenia nie sposób zignorować. Ostatnio płyta „Night in Calisia” otrzymała nagrodę Grammy (czyli takiego muzycznego Oscara) dla najlepszej płyty jazzowej nagranej wraz z dużym zespołem. Pewnie bym o tym normalnie się nie rozpisywał, gdyby nie to, że tym dużym zespołem była Filharmonia Kaliska. W ostatniej „Polityce” przeczytałem, że kompozycja została napisana na zamówienie Adama Klocka, dyrektora Filharmonii w Kaliszu. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że kaliska orkiestra jest na światowym poziomie 🙂
Dzisiaj, po kilkunastu miesiącach, skończyłem czytać „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna. Zajęło mi to blisko półtora roku; jednak nie dla tego, że książka jest słaba – wręcz przeciwnie, jest świetna. Nie należy jednak do lektur, które można by łyknąć „na raz”. A poza tym, w ciągu roku akademickiego mam bardzo mało czasu na czytanie albo gdy już czas mam, to często nie mam weny.
Ze szkoły każdy coś tam o łagrach wie; podobnie, jak każdy coś tam wie o lagrach. W ciągu swojej nauki dwukrotnie czytałem „Inny świat” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. „Archipelag” pokazuje jednak tę problematykę w zupełnie innym ujęciu i w inny sposób. Książka Herlinga-Grudzińskiego, to wspomnienia jej autora, ze stosunkowo krótkiego pobytu na Syberii (krótkiego, choć jednak dla wielu więźniów wystarczającego, by zakończyła się dla nich śmiercią). W „Innym świecie” opisane jest życie w jednym obozie; nie brak tam szczegółowych opisów, nierzadko okrutnych, wzbudzających tyle emocji, co „Medaliony” Zofii Nałkowskiej.
Obozy u Aleksandra Sołżenicyna wyglądają zupełnie inaczej. Rosjanin opisuje je w sposób dosyć cyniczny, świadom tego, że „jego nic już nie zdziwi”. Karę dziesięciu lat obozu nazywa dychą, a dwudziestu pięciu lat – ćwiarą. Jego historie, oparte na zeznaniach dziesiątków świadków, są zupełnie nie do pojęcia. No i są spisane z perspektywy Rosjanina, obywatela Związku Radzieckiego, który miał zupełnie inne cele i marzenia, niż uwięzieni z podbitych w czasie II wojny światowej państw. Najważniejsze jest jednak to, że „Archipelag” nie jest tylko opisem wspomnień jednego człowieka; „Archipelag”, to prawdziwa epopeja, właściwie monumentalny reportaż, w szczegółach przedstawiający panoramę obozowego „życia” i całego systemu terroru od jego powstania po rewolucji październikowej, aż do lat 60. XX wieku. Sołżenicyn pisze nie tylko o własnych przeżyciach, ale szeroko omawia uwarunkowania polityczne i prawne ZSRR, analizując system GUŁagu z każdej strony.
Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag 1918 – 1956. Próba dochodzenia literackiego” – trzy tomy, siedem części (Александр Солженицын – Архипелаг ГУЛАГ. Опыт художественного исследования)
Listopad rozpocząłem od wizyty w kinie na filmie „Ida”, który był tak długo reklamowany w radiu, internecie i gazetach (wg „Polityki” – wybitny), że w końcu uległem i udałem się na seans. Poprzednim razem w kinie byłem chyba w styczniu (w każdym razie padał wtedy jeszcze śnieg) na „Lincolnie”.
Ida (z prawej) ze swoją ciotką
Film opowiada o młodej nowicjuszce wychowanej w klasztornym sierocińcu, która na polecenie swojej przełożonej, przed przyjęciem ślubów wieczystych, udaje się do swojej jedynej żyjącej krewnej. Od niej, prowadzącej dosyć rozrywkowy tryb życia sędzi, dowiaduje się o historii swojej rodziny i razem z nią wyrusza szukać swoich korzeni.
Film przede wszystkim porusza ascetyczną realizacją: minimalistycznymi zdjęciami, właściwie brakiem muzyki, wyjątkowo plastycznymi ujęciami. Jest czarno-biały i nie jest panoramiczny. Moim zdaniem była to prawdziwa uczta dla oczu, bohaterowie filmowani nieraz z nietypowych pozycji, ukazani w nieoczekiwany sposób. Ciekawie zostało przedstawione życie w klasztorze lat 60. Najciekawszą postacią jest jednak grana przez Agatę Kuleszę ciotka Idy, czyli Wanda Gruz. Nie da się jej jednoznacznie ocenić: z jednej strony chce pomóc Idzie i szybko do niej się przywiązuje, pomimo początkowej niechęci; z drugiej zaś – jak sama przyznała – była prokuratorem oskarżającym w procesach politycznych czasu stalinizmu. I – jak się zdaje – wykonywała tę pracę z przekonaniem.
Film jest krótki, ale nieraz zaskakuje zwrotami w fabule. Warto zobaczyć.
Byłem ostatnio na dwóch kocnertach w filharmonii, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że Filharmonia Kaliska jest jednak świetna. Żaden z nich nie był prowadzony przez dyrygenta Filharmonii, tj. Adama Klocka, tylko przez muzyków występujących gościnnie.
Pierwszy, który mam na myśli odbył się 27 września b.r.
W programie:
Felix Mendelssohn Bartholdy – Koncert skrzypcowy e‑moll op. 64
Antonin Dvořák – VII Symfonia d‑moll op. 70
Na drugim z nich byłem dwa dni temu i był naprawdę rewelacyjny. W dodatku słuchaczy też było znacznie więcej, niż zwykle. Tym razem połączono Bacha z kompozytorem bardziej współczesnym. Dzięki temu mogliśmy wreszcie wysłuchać „Koncertów brandenburskich” w Kaliszu.
W programie:
J. S. Bach Jesus bleibet meine Freude BWV 147
A. Piazzolla Libertango
J. S. Bach Air aus Suite Nr. 3 D‑dur BWV 1068
A. Piazzolla Tristeza de un doble A
J. S. Bach Konzert für Klavier und Orchester Nr. 1 d‑moll BWV 1052
A. Piazzolla Tresminutos con la realidad
A. Piazzola Tantianni prima
A. Piazzolla Oblivion
J. S. Bach Brandenburgisches Konzert Nr. 3 G‑dur BWV 1049
A. Piazzolla Escualo
A. Piazzolla Adiós Nonino
Pierwszy z utworów („Jesus bleibet…”) śpiewaliśmy kiedyś, gdy jeszcze byłem członkiem chóru. Tym razem był bez śpiewu.
Co za zaniedbanie z mojej strony, żeby tak rzadko tutaj ostatnio zaglądać?! Ale tak po prostu wyszło.
Mógłbym napisać o tysiącach spraw, ale po co, skoro z internetu wylewa się szeroki ściek rozmaitych komentarzy na każdy temat, jeden głupszy od drugiego, ja tej sytuacji pogarszać więc nie będę.
Lepiej za to napisać kilka zdań o książce, jaką ostatnio przeczytałem, a było to: „Stulecie detektywów” Jürgena Thorwalda. Jak sam autor w posłowiu pisze, jest to coś w rodzaju historii kryminalistyki w pigułce. „W pigułce” – bo opisanie wszystkiego ze szczegółami zajęłoby pewnie ze sto tomów, a tu autor ograniczył się do 700 stron.
Książka podzielona jest na cztery części: historię identyfikacji, historię medycyny sądowej, toksykologii i balistyki. Nie brak tu technicznych szczegółów, ale czytelnik się w nich nie gubi. Rozwój nauki pokazano głównie na podstawie kolejnych spraw sądowych z całego świata. Odnalazłem także trzy wątki polskie:
Ludwik Teichmann-Stawiarski z Krakowa, który w roku 1853 odkrył, że krew ludzka w połączeniu z kwasem octowym wytwarza jakieś kryształki (kryształki heminy). Nazwano to później „Teichmannowską próbą heminy”.
Mieszkający w Krakowie profesorowie Wachholz i Horoszkiewicz, który zastanawiali się, jak odróżnić utopienie od utonięcia (1915) i swoje trzy grosze do kryminalistyki dołożyli.
Półzdaniowe wtrącenie o Sobolewskim, który – jak mniemam – „wydał prace na temat broni palnej.”
Lepsze to niż nic. Zastanawiające jest też samo tłumaczenie z oryginału niemieckiego: tłumacz Karol Bunsch (pisarz, adwokat) i Wanda Kragen (ale nie wiem, jaki jest jej udział) bardzo często pod postacią przypisów wtrąca się do zdania autora książki i chętnie go poprawia. Nie omieszka też dodać złośliwych wkrętów pod adresem niektórych bohaterów…
A na deser: dwa zdjęcia.
Collegium MaiusAula uniwersytecka w listopadowy wieczór.
Wczoraj byliśmy na festiwalu Pawła Bergera w Kaliszu; koncerty trzech zespołów: Dżem, Planet of the Abts i Blues Brothers.
Gdy chodzi o Dżem, to grali całą masę jakiś rzewnych piosenek i koncert był długi (chyba ze 2,5 godziny). Wokalista śpiewa tak niewyraźnie, że nie idzie niczego zrozumieć. Ale na szczęście były też 2 czy 3 fajne piosenki.
Była to niezła rozgrzewka przed drugim zespołem. Planet of the Abts to rzekomo wspaniały, szeroko znany zespół; jednakże wikipedia na jego temat milczy, a na Liście Przebojów Trójki też nigdy nie był notowany. Konferansjer zespół zachwalał, jakby na scenę miał wyjść nie wiadomo kto. Jak się okazało – zespół jest dla prawdziwych koneserów. Tych jednak jest chyba w Kaliszu niewielu, bo pod sceną stała mała grupka desperatów + ci, którym nie chciało się tyłków ruszyć z siedzeń.
Na szczęście ich koncert był krótszy. Jazgot nie do wytrzymania. Więcej ludzi stało na korytarzu czekając, aż się skończy, niż było na widowni.
Ale dla wytrwałych była nagroda w postaci koncertu zespołu Blues Brothers, który rozpoczął się dopiero ok. północy. Zespół właściwie nazywa się The „Original” Blues Brothers Band; i tak… to jest TO Blues Brothers z filmu. Z niewielkimi wszakże zmianami. To była klasa!
Dzisiaj ostatni dzień sierpnia, więc powinienem napisać jakąś sentymentalną bzdurę: że jaka szkoda, że koniec lata etc. Dla mnie ani szkoda, ani koniec. Po pierwsze przede mną jeszcze miesiąc wakacji (wszyscy mogą zazdrościć), a po drugie koniec lata też jeszcze się nie zbliża (ja tego przynajmniej nie czuję). A nawet jak się skończy, to co z tego? Jesień też jest fantastyczna.
Tydzień temu byłem na koncercie Kaliskiego Forum Organowego. Koncerty są dosyć fajne pomijając okropnie niewygodne ławki w kościele garnizonowym. Nie do zniesienia jest też ględzenie konferansjera pomiędzy utworami: intelektualna zupa, które i tak nikt nie jest w stanie zrozumieć ani spamiętać.
Jutro coś zupełnie innego: koncert Blues Brothers. Nie spodziewałem się, że przyjadą kiedyś do Kalisza (w ogóle wcześniej nie wiedziałem, że koncertują).
Ten wpis powstawał dosyć długo, więc nie jest pewnie idealny. Przez parę dni leżał wśród szkiców, ale nie chcę dłużej zwlekać, więc wstawiam go na stronę.
Krótki przegląd książek, które ostatnio wpadły mi w łapy:
Korporacja Książkę Maxa Barry’ego o tym tytule kupiłem sobie w nagrodę w taniej książce po napisaniu ostatniego egzaminu. Należy ona do tej kategorii utworów, których nie czytam zbyt często: coś lżejszego, coś innego; nie jest to kryminał, ani książka fantasy choć z pewnością ma w sobie elementy różnych gatunków. Jedni będą się śmiać a inni płakać. Ci którzy nie pracowali nigdy w żadnej korporacji poznają nowe zwroty, jak „optymalizacja”, „konsolidacja” czy „wybrane rynki”. Z tą książką jest trochę jak z filmem „Dzień świra” – śmieszne, ale prawdziwe.
Leif Persson, czyli między czymś a czymś Leif Persson został okrzyknięty następcą (a może poprzednikiem) Stiega Larssona; ponoć jest wspaniały. Książka, którą czytałem to rzeczywiście cegła – jeden tom jest grubszy niż pierwsza część Millennium. Na nim jednak poprzestanę; nie pamiętam nawet dokładnego tytułu. Moim zdaniem nie ma się czym zachwycać. Sam pomysł jest fajny, ale czytelnik zalewany jest taką ilością informacji, że można się zupełnie pogubić.
Powieść opowiada o szpiegach, podwójnych dnach, potrójnych agentach, kretach, lisach i całej tej wywiadowczej menażerii; o gierkach pomiędzy jedną agencją a drugą i wciśniętą w to wszystko jeszcze policją. Pozostając w kręgach szpiegowskich – widziałem wczoraj film „Szpieg”. Z nim jest podobnie; obejrzałem go, ale zupełnie nie wiem, co, skąd, gdzie i dlaczego. Planuję przeczytać książkę, może wtedy się dowiem.
Jak dla mnie, gdy chodzi o szwedzkie kryminały wciąż najlepsza pozostaje Camilla Lackberg. Nie do końca podoba mi się jej podejście do pisarstwa jak do po prostu kolejnego dochodowego interesu, ale trzeba przyznać, że jej książki czyta się świetnie. Jest zbrodnia, są trupy, ale jest w nich też trochę oddechu, normalności i tematów pobocznych, które też są wciągające. Lubię też książki Åke Edwardsona o samolubnym i introwertycznym komisarzu.
Eragon A tak naprawdę oddaję się teraz ostatniej z części cyklu „Dziedzictwo” C. Paoliniego. Czekałem na tę chwilę specjalnie do zakończenia roku akademickiego. Teraz jestem już w połowie i nie podoba mi się myśl, że niedługo skończę.
Ostatnio byliśmy w filharmonii na fantastycznym koncercie pt „Rosyjska dusza”. Gwiazdami wieczoru byli dwaj muzyzy z Rosji: pianista i dyrygent.
Jacob Katsnelson fortepian
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej Igor Verbitsky dyrygent
w programie:
M. Rimski-Korsakow – Narzeczona cara – uwertura
S. Prokofiew – I Koncert fortepianowy Des-dur op. 10
P. Czajkowski – Symfonia „Manfred” op. 58
Wczoraj byłem na koncercie Filharmonii Kaliskiej. Orkiestra przedstawiła wraz z Chórem Filharmonii Wrocławskiej oratorium „Mesjasz” Händla. Uwielbiam muzykę barokową, więc byłem usatysfakcjonowany; z resztą chyba nie tylko ja, bo prawie cała sala (na 400 osób) była pełna. Oratorium jest bardzo długie, trwało prawie 3 godziny. Jego wadą jest to, że gdy soliści po pięć razy śpiewali jedno zdanie, to robiło się to nużące.
Rok zakończyłem kulturalnie, kulturalnie mogę więc go też zacząć.
Niebezpieczna metoda
(1) Po pierwsze w środę byłem na filmie „Niebezpieczna metoda”. Nie wiem, co mam o nim napisać, bo recenzje ma średnio pochlebne – mnie jednak się podobał; było to dobrze zainwestowane 15 zł, tym bardziej, że projekcja odbyła się w kinie studyjnym, z sześcioma innymi osobami na widowni. Trochę mnie to dziwiło: nie jest to może film kasowy, ze względu na tematykę (wymaga delikatnego wysilenia mózgownicy, nie ma tu niebieskich stworów ani kosmosu); aktorzy, którzy w nim zagrali, to jednak nie trupa prowincjonalnego teatru: Keira Knightley, Viggo Mortensen. A jednak film przeszedł zupełnie bez echa, choć jego zwiastun widziałem już ze trzy miesiące temu.
Film opowiada o trzech osobach: Freudzie, Jungu i jeszcze jakieś pannie Spielrein, która najpierw jest pacjentką tego drugiego, a potem sama staje się lekarzem. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czegoś o psychoanalizie, to się raczej zawiedzie, bo informacje przedstawione w filmie są raczej szczątkowe; co gorsza – autorzy nawiązują do konfliktu pomiędzy Jungiem i Freudem, ale właściwie nie wiadomo skąd on się wziął. Dla mnie – dogmatyczne spory przedstawione w filmie były mętne i niezrozumiałe. Denerwujące są też przeskoki czasowe w akcji.
Za to Keira Knightley (znana choćby z wyjątkowo słabej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”) świetnie – w moim odczuciu – gra osobę chorą psychicznie; ataki histerii w jej wykonaniu są wyjątkowo wiarygodne.
Umberto Eco – „Cmentarz w Pradze”
(2) W pewnej mierze wiąże się to z drugą rzeczą, o której chciałem napisać: tj. o książce Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”. Podobno recenzje nie zawsze były na jej temat pochlebne, ale nie wiem, bo ich nie czytałem, bo po co się zrażać; tak czy owak Eco pozostaje dla mnie znakomitym pisarzem, choć może z jego książek bije lekkie zadęcie.
Opowieść jest dosyć niekonwencjonalna i mogę to stwierdzić, choć nie przeczytałem jeszcze 200 stron. Jak na razie – mamy tu trzech narratorów i dla każdego jest przewidziana inna czcionka. Przyznam, że początkowo myślałem, że jest to błąd składu. Głównym bohaterem jest fałszerz dokumentów Simonini, o dosyć dziwnych poglądach, choć nie zawsze można to zrozumieć, bo wymaga to choćby jakiejś znajomości historii Włoch. Sam się w tym trochę gubię. I to jest chyba słabość książek Eco; wydaje się, że chwilami jest w nich za dużo „erudycyjności”, co zwykle jest dobre, ale nie w książkach dla zwykłego zjadacze chleba. Tak czy owak, czyta się dobrze, choć nie ukrywam – nie wszystko jest zrozumiałe. Jednak, gdy czytałem „Imię róży”, miałem takie samo wrażenie.
Moim zdaniem, książka warta jest polecenia. Dla zachęty – jak fałszerz opisuje swoją profesję:
— Nie zrozum mnie źle, drogi Simone – tłumaczył zwracając się już do niego per ty. – Ja nie sporządzam dokumentów fałszywych, lecz kopie dokumentów autentycznych, które zginęły lub które przez prosty przypadek nigdy nie powstały, ale które mogły i powinny były powstać.
(3) I jeszcze coś z zupełnie innej beczki. Wczoraj byłem na koncercie noworocznym w Filharmonii Kaliskiej. Było jeszcze więcej atrakcji niż zwykle, w tym oczywiście „Marsz Radeckiego”.
J. Strauss – Uwertura do opery ” Zemsta nietoperza”
A. Dvorak – 4 tańce słowiańskie
M. Ravel – Tzigane
J. Strauss – Czardasz z opery „Ritter Pasman”
J. Brahms – 3 tańce węgierskie
P. Sarasate – Melodie cygańskie