Góry Sowie to nie Tatry, ani nie Beskid Żywiecki. Jednak jest to już konkretne pasmo górskie, w przeciwieństwie chociażby do Ślęzy i jej okolic, które choć malownicze, to jednak nie zapewniają aż tylu typowo górskich atrakcji. Góry Sowie zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, choć byłem w nich za krótko, żeby powiedzieć o nich coś więcej.
Na najważniejszą atrakcję, czyli Wielką Sowę, nie poszedłem. Wynikało to przede wszystkim z mojej bazy noclegowej – nie chciało mi się daleko nigdzie dojeżdżać na szlak. Dla mnie jest priorytetem, żeby jak najmniej czasu tracić na wszelakie dojazdy.
Dlatego pierwszego dnia wybrałem się na Przełęcz Woliborską (15 minut samochodem ze Srebrnej Góry) i tam po prostu poszedłem szlakiem przed siebie, w kierunku schroniska. Zależy mi, żeby nie wracać tą samą drogą, tylko robić pętlę do punktu, z którego wyszedłem. Nie zawsze jest to możliwe, ale w Górach Sowich udało mi się jakoś sensownie trasę zaplanować. Wycieczka była dosyć długa, bo w sumie było to ok. 16 – 18 kilometrów, ale nie aż tak bardzo wyczerpująca. Maszerowało się przyjemnie. Nie było wielu momentów z ostrymi wzniesieniami. Raczej szło się łagodnie pod górę.
Z Przełęczy Woliborskiej w kierunku schroniskaTu było pod góręOkolice schroniska PTTK ZygmuntówkaŹródło tryskające w Srebrnej Górze. W tej okolicy były kopalnie
Kolejny dzień to już była całkowicie moja autorska impresja na temat wędrówki górskiej. Nie chciało mi się nigdzie dojeżdżać, z resztą zależało mi na czasie (tego dnia miałem zaplanowaną jeszcze wizytę w Kłodzku), dlatego wybrałem krótszą górską wędrówkę z samej Srebrnej Góry. Minąłem twierdzę, a dalej szedłem, jak szlak prowadził. Po drodze nie było schroniska, ale to nie szkodzi. I tak zrobiłem ładną pętlę, którą zakończyłem w sąsiedniej wsi. Na końcu była dodatkowa atrakcja w postaci przełajowego marszu przez łąkę, żeby dotrzeć do Srebrnej Góry. Na trasie miałem moment zwątpienia, kiedy trzeba było przemierzyć ok. 100 metrowy bardzo błotnisty odcinek, idący dodatkowo w dół. Ale nie takie przeszkody pokonywałem na Babiej Górze.
Widok na Góry Bardzkie (?)Kamień Trzech GranicWidok z Gór Sowich
Szlaki oznakowane są średnio. Czasami ma się lekkie wątpliwości, dokąd iść. Bardzo pomaga mapa w komórce.
Dużym plusem był brak ludzi. Mogę na palcach u jednej ręki policzyć sytuację, gdy spotykałem innych piechurów. Czasami nawet całkiem miło jest spotkać kogoś na szlaku.
Po sąsiedzku są Góry Bardzkie. Może następnym razem uda mi się je odwiedzić?
Odkąd w 2022 roku pierwszy raz od wielu lat byłem w Sudetach, znowu zaczął pociągać mnie ten kierunek. W tamtym roku w maju wybrałem się na 1 dzień na bardzo przyjemną wycieczkę do Sobótki. Od razu wtedy pomyślałem, że dobrze byłoby pojechać w te góry, które widać ze Ślęży. A widać, jak mi się zdaje, Góry Sowie.
W Górach Sowich nigdy przedtem chyba nie byłem, chociaż byłem w okolicach (wiele lat temu w Kotlinie Kłodzkiej i w Górach Orlickich po czeskiej stronie). Tymczasem Góry Sowie to pasmo górskie, które jest najbliżej położone od Kalisza i najszybciej można w nie dojechać.
Początkowo nie planowałem nocować w Srebrnej Górze, ponieważ pod względem turystyki pieszej nie jest aż tak korzystnie położona. Jednak nie ma tam zbyt wielkiego wyboru atrakcyjnych noclegów w korzystnych cenach; coś sensownego udało mi się właśnie znaleźć w Srebrnej Górze, która leży w przełęczy Srebrnej, oddzielającej Góry Sowie od Gór Bardzkich.
Swoim zwyczajem nie pojechałem jednak prosto do Srebrnej Góry, bo musiałem coś odwiedzić po drodze. Wybór padł na Oleśnicę, koło której wielokrotnie przejeżdżałem w drodze na Dolny Śląska, a której dotychczas nigdy nie udało mi się odwiedzić.
Główna atrakcja Oleśnicy, czyli zamek/pałac książąt oleśnickich, był w remoncie, ale przynajmniej mogłem go zobaczyć z zewnątrz. Ponad godzinę krążyłem po centrum miasta, które sprawiało pozytywne wrażenie.
Rynek w OleśnicyDawny kościół protestancki, obecnie cerkiewŚródmiejski modernizmOleśnickie podwórkaWejście do pałacu książąt oleśnickich
Z Oleśnicy ruszyłem drogą na południe. Choć ruch był duży, to jechało się sprawnie, bo na drodze nie było ciężarówek (niedziela). Do Srebrnej Góry dotarłem około 14.00, miałem więc jeszcze całkiem sporo czasu.
Srebrna Góra to wieś – w przeciwieństwie do Sobótki, która choć mała, to jest miasteczkiem. Jest tu właściwie jedna ulica. Ludzi nie za wielu, 2 – 3 sklepy (w tym supermarket), wszędzie pod górę. I jedna wielka atrakcja – czyli Twierdza. Na szczęście jeszcze przed sezonem. Nazwa Srebrna Góra odnosi się do srebra, które było tu wydobywane przed wiekami. Wieś była dawniej ważnym ośrodkiem górniczym.
Jednak dużym plusem Srebrnej Góry jest mnogość ścieżek, którymi można wędrować na krótsze i dłuższe spacery (nie mam tu na myśli wędrówek górskich z prawdziwego zdarzenia, bo to inna kwestia). Zawsze się znajdzie miejsce, gdzie można rozprostować nogi, chociaż nierzadko jest pod górę.
Główna ulica w Srebrnej GórzeJeden z wiaduktów kolei sowiogórskiejWidok z drogi na Łysą Górę – na czubku góry widać Twierdzę Srebrna GóraCzy potrzebne jest skierowanie od lekarza rodzinnego?O zmierzchu
Od razu pierwszego dnia ruszyłem śladami dawnej kolei sowiogórskiej. Kolej ta powstała jeszcze w XIX wieku i zapewniała transport do Srebrnej Góry (z tego, co czytałem, była to kolej zębata). Kolej zlikwidowano w okolicach I wojny światowej. Ale pozostał po niej ślad w postaci imponujących wiaduktów kolejowych, po których można się przejść.
Niecałe dwa tygodnie temu ponownie odwiedziłem masyw Ślęży i jego okolice. W ogóle Dolny Śląsk skrywa wiele ciekawych atrakcji i aż chciałoby się tam pojechać na dłużej (poprzednim razem na dłuższym wyjeździe byłem niecałe 2 lata temu – w Świeradowie). Jednak po moich dwóch dotychczasowych wizytach na Ślęży, tym razem postanowiłem tam pojechać na chociaż odrobinę dłużej, tzn. na 2 dni (chociaż tak naprawdę tylko 1 dzień był pełny).
Jednak w pierwszej kolejności odwiedziłem Muzeum Kolei na Śląsku w Jaworzynie Śląskiej. Jaworzyna Śląska dotychczas kojarzyła mi się tylko z fabryką porcelany „Karolina”, która niestety niedawno upadła. A tymczasem miasto Jaworzyna Śląska ma niedługą, ale ciekawą historię – bo to typowe miasto z okresu XIX-wiecznego rozwoju kolei, które powstało tylko ze względu na kolej i wokół wybudowanej tam parowozowni, która istnieje do dzisiaj. Miasto miało być kolejowym zapleczem dla znajdującej się nieopodal Świdnicy, do której nie można było wówczas doprowadzić kolei z powodu znajdujących się tam wtedy jeszcze fortyfikacji.
Parowozy gotowe do drogi
Po wspaniałym okresie dolnośląskiej parowozowni pozostały wspomnienia. Niestety, ale podobnie jak w Chabówce, to wszystko jest w miarę dobrze zakonserwowaną ruiną. Żaden z parowozów (no może poza jednym) nie jest w stanie o własnych siłach stamtąd wyjechać. Muzeum jest prywatne i – jak przyznał przewodnik – żyje z kanibalizmu, tzn. z turystów. Tak więc niestety na niezbyt wiele może sobie pozwolić. Ale i tak dobrze, że jest i że można się co nieco dowiedzieć o dawnej kolei.
Z tyłu parowozowniaPrzedwojenny niemiecki wagon, który służył do przesiedleń ludności na Ziemie Zachodnie„Ołtarz” parowozuKomputer „Odra”
Gdy dojechałem to Sobótki, to była niedziela, która niestety w tak turystycznym miejscu, jak masyw Ślęży, nie jest miejsce szczęśliwym ze względu na turystyczną stonkę, która obsiąda dosłownie wszystko. Dlatego tego dnia postanowiłem odwiedzić znacznie mniej uczęszczane Wzgórza Kiełczyńskie, które są w sam raz na niezbyt długi niedzielny spacer (o charakterze tylko lekko górskim) – w sam raz na rozgrzewkę.
U podnóży Wzgórz znajduje się ładny stary kościół; takie miejsca przypominają dawnych gospodarzy (przynajmniej okresowo) tych ziem. Niewiele po nich pozostało, poza paroma nagrobkami.
Widok na Góry Sowie (?)
Wieczorem miałem jeszcze trochę siły na krótkie zwiedzanie Sobótki, która jest bardzo malowniczym miasteczkiem.
Sobótka
Następnego dnia z samego rana ruszyłem na Ślężę i nieskromnie powiem, że zaplanowałem sobie ambitną wędrówkę. Nie poszedłem bowiem najprostszą drogą na szczyt, ale postanowiłem trochę nadłożyć drogi i zrobić sobie wokół szczytu pętelkę 🤭 Tak więc idąc dookoła Ślęży doszedłem w okolice Przełęczy Tąpadła i dopiero stamtąd ruszyłem pod górę – i to szlakiem granatowym, czyli jednym z ciekawszych (tym, którym szedłem w 2021 roku). Tak więc na szczyt szedłem gdzieś dobre 3 godziny, ale celowo wybrałem drogę okrężną. Bo prawda jest taka, że ciekawa jest sama droga, a nie jej cel – bo na szczycie góry niczego ciekawego nie ma. Turystów indywidualnych była garstka. Poza tym jakaś może szkolna wycieczka, ale nie wchodziliśmy sobie w drogę.
W drogę powrotną wybrałem trasę od innej strony, ale nie szedłem przez Wieżyce, bo uznałem, że nie warto.
W każdym razie przeszedłem blisko 20 km w górskim terenie.
Na szczycieDroga do Przełęczy TąpadłaWidok na szczyt Ślęży
Od dawna już planowałem, że gdy będę w Sobótce, to muszę też pojechać do Świdnicy, która jest zaledwie 20 km dalej (jedna z ważniejszych ulic w Sobótce, to ulica Świdnicką).
W Świdnicy byłem do tej pory 2 razy – i za każdym razem cel był ten sam, tzn. Kościół Pokoju. Pierwszy raz w Świdnicy byłem ok. 2007 lub 2008 roku na szkolnej wycieczce i pamiętam, że zwiedzaliśmy wtedy Kościół. Za drugim razem byłem tam w 2009 roku i pamiętam, że widzieliśmy go tylko z zewnątrz, bo w środku trwały próby do Festiwalu Bachowskiego.
Kościół Pokoju to bez wątpienia największa atrakcja Świdnicy. Nic dziwnego, w końcu jest to obiekt na Światowej Liście Dziedzictwa UNESCO. Kościół razem ze swoim otoczeniem tworzy Barokowy Zakątek, który jak można się przekonać, parafia ewangelicko-augsburska stara się jakoś „spieniężyć” – jest tam bowiem i kawiarnia, i jakiś pensjonat; widać, że miejsce ma robić wrażenie na turystach. I to się udaje, chociaż kościół i bez tego jest bardzo interesujący. Jest imponującej wielkości, ma ciekawą architekturę, a otoczenie też jest bardzo ciekawe. Stoi bowiem pośrodku starego cmentarza, który właściwie jest lasem z wystającymi gdzieniegdzie starymi nagrobkami, pamiętającymi na pewno dawno minioną świetność tego miejsca.
Barokowy zakątek w ŚwidnicyZłote, a skromne
Sama Świdnica to taki Wrocław w miniaturce. Szczyci się barokowymi zabytkami architektury. Miasto jest ładne, chociaż jak większość miast w Polsce, ma trochę brudu pod paznokciami. Pamiętam, gdy 3 lata temu jechaliśmy do Świeradowa i przejeżdżaliśmy przez Świdnicę, wielkie wrażenie wywarły na mnie szerokie ulice wzdłuż których stały monumentalne kamienice. Prawda jest taka, że w Kaliszu takich nie ma. Inna sprawa, że to wszystko jest trochę na wyrost i świadczy jedynie o dawnej chwale tego miasta, bo dzisiaj ma zaledwie ok. 50 – 60 tys. mieszkańców (choć to wystarczy, by być np. siedzibą sądu okręgowego). Miasto sprawia wrażenie niemrawego, chociaż ma żywe centrum z prawdziwymi mieszkańcami, sklepami i zakładami usługowymi (a nie takie, jak choćby lubelska starówka).
Świdnickie kamieniceŚwidnicki modernizmRynek w ŚwidnicyWidok z ulicy Długiej na katedręUrocze więzienieMiejsce na kamienicę
Wracając do Kalisza odwiedziłem Wrocław, w którym nie byłem już kilka lat. To Świdnica w powiększeniu 🤣
Wczoraj po raz drugi odwiedziłem masyw Ślęży. Poprzednim razem byłem tam latem 2021 roku. Jednak wtedy było lato; wchodziliśmy na górę od Przełęczy Tąpadła. Były tam dzikie tłumy.
Wczoraj wybraliśmy inną trasą – przez Wieżycę. Niestety ludzi też było sporo, szliśmy w procesji – ale to wina tego, że po pierwsze był weekend, a po drugie święto państwowe.
Pogodę mieliśmy wyjątkowo ładną. Co prawda był listopad, ale świeciło słońce, było bezwietrznie, nie było jakoś odpychająco. Wędrówka na górę z przełęczy trwa ok. 2 godzin, w drugą stronę trochę krócej. Jest kilka szlaków do wyboru. Poza pewnymi momentami podejście nie jest bardzo strome (chociaż i tak trzeba się trochę spocić, ale to jednak nic w porównaniu np. z Babią Górą).
Jadąc w kierunku Ślęży od strony Wrocławia widok jest niesamowity – oto bowiem pośrodku pól nagle wyrasta całkiem wysoka, samotna góra. Oczywiście w dali majaczą Góry Kaczawskie i Sudety, ale ten jeden szczyt pośrodku pustki jest dosyć nietypowy. Nic więc dziwnego, że w dawnych czasach było to miejsce kultu wykorzystywane przez Słowian. Z resztą do dziś są tam pozostałości w postaci rzeźb i wałów kultowych.
Od początków XX wieku Ślęża jest najbliższym podwrocławskim kurortem turystycznym, jest też więc bardzo zadeptana.
Wieża Bismarcka na WieżycyNa ŚlężyPod drzewem widoczna rzeźba niedźwiedziaWidok ze ŚlężyBrowar Wieżyca
Nie byłem w Beskidzie Śląskim od 2017 roku i bardzo tego żałuję, bo to naprawdę dobre góry do wędrówek. Może nie aż takie widowiskowe, ale także mają swój urok. Ponownie na swoją bazę wybrałem Brenną, która jest dobrym punktem wypadowym na szlaki turystyczne. Żałuję, że miałem tylko 2 dni na chodzenie po górach.
Pierwszego dnia wybrałem się w okolice Klimczoka, który oddziela Brenną od Szczyrku i Bielska-Białej. A to dlatego, że poprzednim razem, tzn. w 2017 roku, nie udało mi się do tej góry dojść ze względu na złą pogodę. Tym razem pogoda była piękna. Wycieczka była bardzo udana. Na sam Klimczok nie wszedłem, ponieważ wchodziłem na górę zielonym szlakiem od strony schroniska (a schodziłem czerwonym). Stamtąd niedaleko już na Szyndzielnię – na którą będę musiał iść następnym razem.
Mojego ostatniego dnia w górach pogoda się pogorszyła. Rano padało, a potem było zamglone. Dlatego zdecydowałem się tylko na krótką wycieczkę, tj. na Błatnią (była to druga góra, którą zdobyłem w 2017 roku). Było sympatycznie. Niestety widać tam degradację gór. Osiedla ludzkie i domy podchodzą co raz wyżej na stoki. Jest to zjawisko zdecydowanie negatywnie, bo szkodzi środowisku, przyrodzie i krajobrazom. Zastanawia mnie, czy ci ludzie, którzy wznoszą chałupę na stoku góry (i zwykle nie są to skromne domki letniskowe, tylko wielkie hacjendy, wznoszone zupełnie bez umiaru) zastanawiają się, jak będą do niej dojeżdżać? Latem tam się ciężko idzie, a co dopiero jedzie (i tylko samochodem terenowym np. toyotą hilux, którą widziałem, jak wiozła wikt do schroniska), a zimą? Ludzie są jednak bezmyślni.
W drodze na KlimczokaW drodze na BłatniąSchronisko na Błatniej we mgle
Nie wybierałem się na dalekie górskie wędrówki, bo chciałem jeszcze też odwiedzić śląskie miasta. Pierwszego dnia pojechałem do Cieszyna. Pamiętam, że poprzednim razem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Tym razem było gorzej, ale to chyba dlatego, że po ostatniej wizycie miałem wygórowane oczekiwania.
Widok na cieszyński zamek, obecnie siedzibę szkoły muzycznej.
Obrzeża miasta są nieciekawe, jak prawie wszędzie. Centrum jest niezłe. Starówka bardzo ładna. Ale jednak sporo jest tam chaosu urbanistycznego. Zatrzymałem się na jakimś parkingu (w miejscu po jakimś amfiteatrze – bardzo ciekawe), szedłem wzdłuż Olzy i nie podobało mi się tak, jak kiedyś. Wszędzie chaos reklamowy, czysto średnio, wiele miejsc zapuszczonych, jakieś dzikie parkingi. Wydaje mi się, że było lepiej.
Olza w CieszyniePod cieszyńskim zamkiemWidok na Olzę i Czeski CieszynRynek w Cieszynie
Kolejnego dnia padła kolej na Bielsko-Białą. To miasto o zupełnie innym charakterze. Dużo większe, z większymi ambicjami, duży ośrodek przemysłowy (choćby fabryka malucha).
Gdy byłem tam poprzednim razem, był taki upał, że myślałem tylko o tym, aby schronić się gdzieś w klimatyzacji. Tym razem na szczęście było chłodniej, chociaż i tak ciepło. W zasadzie bielskiej starówce nie poświęciłem uwagi, ponieważ zostałem pochłonięty przez Starą Fabrykę, czyli bardzo ciekawe muzeum przemysłu. Muzeum, w którym są ciekawe eksponaty, a nawet bardzo ciekawy film o produkcji tkanin, opowiada o historii przemysłu w mieście aż do czasów współczesnych. Nie wiedziałem, że w przeszłości Bielsko-Biała była tak ważnym ośrodkiem przemysłowym (i to również włókienniczym).
Bielsko-BiałaStara fabryka – muzeumKamienica z żabamiRynek w Bielsku-Białej
Następnego dnia wracałem do Kalisza. Zahaczyłem wówczas o Byczynę, którą pierwszy raz odwiedziłem również podczas pierwszego wyjazdu w Beskid Śląski. Ostatni raz byłem w Byczynie 3 lata temu, w 2020 roku (w czasie pandemii). Widać, że coś się dzieje za murami średniowiecznego miasta. Same mury są poddawane konserwacji. Rynek też jakby trochę żywszy. Pojawiła się tam fontanna 🙂
Kościół otoczony jest cmentarzem z całkiem współczesnymi grobami.Jedno z malowideł na ścianieDrewniany barokowy ołtarBudynek na deptaku w Twardoszynie
Dalej skierowałem się do Rużomberka, który planowałem odwiedzić już w tamtym roku, ale odwiedziłem tylko tamtejszego Lidla 🙂 Gdy myślę o Rużomberku, to zawsze przypomina mi się piosenka Agnieszki Osieckiej „Hej Hanno…”, w której wspomniane jest to słowackie miasto.
W tamtym roku odwiedziłem Vlkoliniec, natomiast w tym roku w pierwszej kolejności skierowałem się do zamku likawskiego. Jest to niestety duże rozczarowanie. Nie jest to zamek, ale tylko ruiny i to skąpe. Coś w stylu, jak ruiny zamku Wleń, ale jednak tamte są znacznie ciekawsze. Do Ogrodzieńca nie ma nawet co startować. Do zamku trzeba sporo dojść pod górę, co trwa ze 20 minut, natomiast samo zwiedzanie to 5 minut, bo wszystko ogranicza się do ruin zgromadzonych na dziedzińcu. Można wejść do wieży, gdzie jest ekspozycja archeologiczna, ale wszystkie informacje są po słowacku. Z resztą ekspozycje archeologiczne z natury nie są zbyt ciekawe.
W końcu trafiłem do Rużomberka, który sprawiał wrażenie miasta wymarłego, chociaż było to w sobotę, w południe. Na ulicach prawie nie było ludzi. Żadnych atrakcji również tam nie ma. Najlepsze wspomnienia mam z kawiarnią, w której wypiłem drogą, ale dobrą, kawę mrożoną.
Zamek lipawskiNa głównym placu w RużomberkuTo chyba jakiś reprezentacyjny, z założenia, deptak
Rużomberk był rozczarowaniem, za to na jego obrzeżach, zanim wstąpiłem do Lidla, jest jeszcze jeden ciekawy obiekt sakralny: XIII-wieczny gotycki kościół p.w. Wszystkich Świętych w Ludrovej. To naprawdę ciekawy zabytek, szczególnie freski znajdujące się wewnątrz oraz bardzo ciekawe elementy wyposażenia wnętrza, np. bardzo stare kościelna ławy czy komoda na stroje liturgiczne.
Pola wokół kościoła
Po wyjeździe z Rożumberka już prosto pojechałem do Terchovy (Terchovej?). Jest to właściwie wieś średniej wielkości, ale poprzez swoje położenie, stała się bazą wypadową na szlaki turystyczne w Małej Fatrze. Jest mała, ale jednak – chyba ze względu na ruch turystyczny – znajduje się w niej także Lidl 🙂
Zabudowania
Można się przy tej okazji zastanowić, jakie są różnice między Polską a Słowacją. Myślę, że niewielkie. Co więcej, myślę, że Słowacja jest bliższa Polsce, niż np. Czechy. Odniosłem wrażenie, że Słowacja to kraj podobny: pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego. Tylko może bardziej wyluzowany. Nie jest tam ani jakoś wiele piękniej niż u nas, ani wiele brzydziej. Drogi o zbliżonym standardzie (tj. raz bardzo dobre, a raz dziury i wertepy). W sklepach to samo. Ceny również prawie takie same (chociaż akurat nocleg był wyraźnie droższy, trudno powiedzieć, z czego to wynika).
Zauważyłem na Słowacji jedynie jedną znaczącą różnicę: dużo mniejszy chaos urbanistyczno-przestrzenny. Brak ohydnych wioch ciągnących się kilometrami wzdłuż drogi. Pod tym względem porządek jest dużo większy. Z resztą Terchova jest tego najlepszych przykładem, ponieważ jest tam tylko kilka ulic; za to wszystkie ulice zabudowane są takimi samymi, dosyć ciasnymi działkami, na których stoją takie same lub bardzo podobne domy. No i wszędzie jest ogrzewanie gazowe.
Wyjeżdżając ze Słowacji wstąpiłem do Żyliny. Nie ma tam zupełnie niczego ciekawego. Z braku lepszego pomysłu odwiedziłem zamek budatinsky, którego ekspozycja to mydło i powidło. Żylińska starówka sprawiała przygnębiające wrażenie, jak jest gdzie indziej – nie wiem, bo nie miałem już siły na dalsze zwiedzanie.
Rynek w ŻylinieZamek
Wstąpiłem jeszcze do muzeum transportu. Zbiory nie są obfite i nie są związane tylko z transportem; były tam również np. stare telefony i tego rodzaju eksponaty.
Stary karawanStary rower
W każdym razie myślę, że powrót na Słowację jest tylko kwestią czasu.
Rok temu, będąc w Zawoi, pewnego dnia postanowiłem pojechać na Słowację, dosłownie na jeden dzień, aby zobaczyć Zamek Orawski. Nigdy wcześniej na Słowacji na byłem, może tylko przejazdem w drodze do Budapesztu (w 2012). Wtedy zaświtała mi myśl, że skoro na Słowacji jest tyle gór (z Tatrami na czele), to może trzeba właśnie tam udać się na górską wędrówkę.
Ten plan zrealizowałem w tym roku – konkretnie postanowiłem udać się w góry Małej Fatry, ponieważ to te góry widziałem rok temu będąc w Rużomberku i okolicach. Za bazę obrałem miejscowość Terchova, która jest centrum turystycznym Małej Fatry. Niestety spędziłem tam tylko 2 pełne dni, bo przyjechałem na próbę.
Mała Fatra to teoretycznie pasmo górskie niższe od Beskidu Wysokiego (Żywieckiego), ponieważ najwyższa góra – Wielki Krywań – jest odrobinę niższa od najwyższej góry Beskidu – Babiej Góry. Jednak krajobraz i ukształtowanie terenu wygląda tu zdecydowanie inaczej. Przede wszystkim w BW jest wiele długich pasm górskich i masywów (np. Pasmo Policy, Pasmo Jałowieckie, Masyw Babiej Góry). W Małej Fatrze rzut oka na mapę pozwala ustalić, że tu jest trochę inaczej, ponieważ jest wiele szczytów koło siebie, tzn. wiele osobnych gór. Poza tym, moim zdaniem, Mała Fatra jest trudniejsza, bo są bardzo duże przewyższenia – nawet, jeżeli góry nie są aż tak wysokie, to i tak ma się wrażenie, że ciągle jest pod górę.
Doświadczyłem tego za każdym razem. Pierwszego dnia podjechałem do osady Vatra (jest to jeden z tamtejszych „kurortów” i początek szlaków turystycznych); wszedłem na południowy groń, a potem szczytem gór do schroniska i w końcu do górnej stacji kolejki gondolowej. Wejście było wyjątkowo strome – wchodzenie było naprawdę męczące; i to pomimo tego, że nie szedłem po jakiś skałach, tylko po prostu w górę hali.
Odniosłem wrażenie, że góry są tu bardziej skomercjalizowane. Jest za to na pewno po części odpowiedzialna kolejka gondolowa; chociaż jest to droga przyjemność, to umożliwia szybki wjazd niemalże na szczyt tłumom „turystów”.
Drugiego dnia poszedłem do „Janosikowich dierów”, czyli „Janosikowych dziur” – trochę się tu czułem jak w dolinach w jurze krakowsko-częstochowskiej, chociaż niewątpliwie wąwozy w Małej Fatrze są bardziej widowiskowe. Jest to ciekawy szlak, chociaż niestety też bardzo popularny; idzie się po kładkach, schodach, drabinach, klamrach wbitych w skały.
Niewątpliwie jeszcze w te góry wrócę, w szczególności, że nie jest to daleko od granicy.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
W stronę pszczyńskiego rynkuUliczka na starym mieścieLinotyp (muzeum prasy)
Beskid Makowski znajduje się na północ od Babiej Góry. Już od lat, odkąd jeżdżę do Zawoi, ciągnęło mnie, żeby do niego wstąpić. Do tej pory się to nie udawało – poza okazjonalnymi wizytami w Lanckoronie czy w Kalwarii Zebrzydowskiej, które jak się okazują, leżą właśnie na skraju Beskidu Średniego.
Dzisiaj wybrałem się do Makowa Podhalańskiego, który odpycha na pierwszy rzut oka, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Stamtąd nie ma wielkiego wyboru szlaków – więc musiałem się zadowolić tym, co było, tj. 3‑godzinną wędrówką po najbliższych okolicach. Nie ukrywam, że bardzo mi się podobało. Górki nie są wysokie, ale ciekawe i malownicze. Gdy idzie o roślinność, to głównie jest to regiel dolny. Czułem się tam trochę jak w Beskidzie Niskim, chociaż rzecz jasna tam cywilizacji jest znacznie mniej.
W Makowie nie ma właściwie niczego ciekawego, ale miasteczko mimo wszystko wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Potem pojechałem do Suchej Beskidzkiej, w której byłem już 3 razy i która raczej mnie rozczarowała.
Do zamku suskiego nie chciało mi się wchodzić. Droga do „Czarnego lasu” – zagrodzona jakimiś robotami budowlanymi. Rynek rozkopany. Karczma „Rzym” przereklamowana.
Most w Makowie Podhalańskim na Skawicy widziany ze stoków beskidówBeskid MakowskiBeskid Żywiecki widziany z Beskidu Makowskiego
Nie ma wątpliwości, że jeszcze jest lato; na potwierdzenie tego – temperatury. Jest ponad 20 stopni i świeci słońce, dawno nie miałem w górach tak pięknej pogody. I to pomimo tego, że już początek września.
Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spędzam aktywnie. Chodzę po szlakach, które znam i lubię, chociaż co nie co też odkrywam. W poniedziałek było zachmurzone, chociaż było ciepło i nie padało. Wybrałem się do Pasma Jałowieckiego, które zwykle odwiedzam na początek. Niestety nie mam do niego szczęścia w tym sensie, że zawsze, gdy tam jestem, jest słaba widoczność.
Wczoraj zwiedziałem już masyw Babiej Góry – też trasą, którą szedłem już kilka razy. Na samą Babią Górę się nie wybieram w tym roku.
Dzisiaj odwiedziłem też Mokry Kozub. To niewysoka góra strzegąca wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Na jej szczycie znajduje się ładna łąka. Po drodze jest ciekawa ścieżka dydaktyczna.
Hala KamińskiegoPiwniczkaWidok na Pasmo Policy z masywu Babiej GóryGórska łąka w Beskidzie Żywieckim
W to pochmurne wrześniowe popołudnie po raz piąty (chyba, a może szósty?) zawitałem do Zawoi pod Babią Górą. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę szlaki, które już dobrze znam. Pogoda była mocno nostalgiczna, ale już od jutra ma być słońce.
Poprzednim razem byłem tu rok temu, we wrześniu 2022 roku (a mam wrażenie, jakby to było najwyżej miesiąc temu).
Na zwieńczenie mojej wycieczki w góry wybrałem się na południowy skraj jury krakowsko-częstochowskiej, to znaczy w okolice pomiędzy Krakowem a Olkuszem. Byłem tam już 3 czy 4 raz, ale poznałem ją dopiero szczątkowo, a jest tam jeszcze wiele do zobaczenia, tak więc z pewnością jeszcze tam wrócę.
Jura krakowsko-częstochowska rozpoczyna się w Krakowie w Parku Bednarskiego, a kończy się pod Częstochową. Chociaż jeszcze pod Wieluniem można znaleźć hotel „Jura” 🙂
Jadąc w stronę jury zahaczyłem o Opactwo Benedyktynów Tynieckich (nic szczególnego).
Na północ od Krakowa znajdują się Dolinki Krakowski. Wracając z Zakopanego odwiedziłem więc Dolinę Będkowską. Niestety widziałem tylko niewielki jej fragment, bo zbliżał się wieczór i nie miałem zbyt wiele czasu. Bardzo ciekawe było samo dojście do Doliny – poszedłem do Doliny trochę na dziko, idąc po prostu ścieżkami wśród pól. Ciekawa jest także Jaskinia Nietoperzowa, w której poprzednio byłem 6 latu temu, w 2017 roku.
Drugiego dnia wybrałem się do Ojcowskiego Parku Narodowego, który rozpocząłem zwiedzać od strony Czajowic i Bramy Krakowskiej. W Parku było pięknie jak zwykle. Pierwszy raz także poszedłem do Doliny Sąspówki, która jest wyjątkowo malownicza.
Popołudniu udałem się jeszcze do Zamku Ogrodzieniec. Jest to zdecydowanie najciekawszy zamek na Szlaku Orlich Gniazd.
Kościół w TyńcuW Jaskini Nietoperzowej (Jerzmanowice)Okolice Dolinek KrakowskichJar prowadzący do Doliny BędkowskiejDolina BędkowskaBrama Krakowska w OPNDolina PrądnikaDolina Sąspówki