Losy Szwejka podczas wakacji

Wła­śnie skoń­czy­łem czy­tać dru­gą gru­bą książ­kę w te waka­cje. Poprzed­nia, to Bie­sy. Teraz przy­szedł czas na coś znacz­nie lżej­sze­go: Losy dobre­go żoł­nie­rza Szwej­ka cza­su woj­ny świa­to­wej Jaro­sla­va Haška. Obie książ­ki pocho­dzą z serii Wydaw­nic­twa Znak „50 na 50”. Co waż­ne, a o czym nie wspo­mnia­łem przy Bie­sach, nowe wyda­nia zosta­ły na nowo prze­tłu­ma­czo­ne. Jak wyja­śnia tłu­macz Szwej­ka, Anto­ni Kroh, w przed­mo­wie – jak się oka­zu­je – Pola­cy zna­li książ­kę Haška pod błęd­nym tytu­łem. Teraz ten błąd został naprawiony.

Tra­dy­cyj­nie, pozwo­lę sobie umie­ścić kil­ka naj­cie­kaw­szych fragmentów:

Sędzio­wiePowra­ca­ły wiel­kie cza­sy rzym­skie­go pano­wa­nia nad Jero­zo­li­mą. Więź­niów pro­wa­dzo­no na par­ter i sta­wia­no przed Piła­ta­mi 1914 roku. A sędzio­wie śled­czy, współ­cze­śni Piła­ci, zamiast god­nie umyć ręce, posy­ła­li po papry­kę i pil­zneń­skie piwo do Teis­si­ga i prze­ka­zy­wa­li pro­ku­ra­tu­rze wciąż nowe i nowe oskrażenia.

Tutaj roz­wie­wa­ła się wszel­ka logi­ka, a zwy­cię­żał §, dła­wił §, dur­niał §, pie­nił się §, śmiał się §, wygra­żał §, zabi­jał § i nie wyba­czał. Byli to żon­gle­rzy ustaw, poże­ra­cze kodek­sów i oskar­żo­nych, tygry­sy austriac­kiej dżun­gli, odmie­rza­ją­cy skok na ofia­rę nume­ra­mi paragrafów.

Wyją­tek czy­ni­ło kil­ku panów (podob­nie jak na komen­dzie poli­cji), któ­rzy pra­wa nie trak­to­wa­li zbyt serio; zawsze znaj­dzie się psze­ni­ca pośród kąkolu.

 

Wię­zien­na kapli­caW wię­zie­niu gar­ni­zo­no­wym, jak we wszyst­kich aresz­tach i kozach, miej­sco­wa kapli­ca cie­szy­ła się wiel­kim powo­dze­niem. Nie cho­dzi­ło o to, by przy­mu­so­we odwie­dzi­ny wię­zien­nej kapli­cy zbli­ża­ły ludzi do Boga, żeby więź­nio­wie przy­swo­ili sobie odro­bi­nę moral­no­ści. O takich głu­po­tach nie ma nawet co wspominać.

Nabo­żeń­stwa i kaza­nia były pierw­szo­rzęd­ną roz­gryw­ką, roz­pra­sza­ją­cą nudę gar­ni­zo­nu. Nie o to szło, by jed­nać się z Bogiem, ale że po dro­dze, na kory­ta­rzu czy na podwó­rzu, moż­na było zna­leźć oga­rek papie­ro­sa albo cyga­ra. Boga cał­ko­wi­cie odsu­wał na bok mały pet wala­ją­cy się bez­na­dziej­nie w splu­wacz­ce albo gdzie w pyle na zie­mi. Ta malut­ka śmier­dzą­ca rzecz zwy­cię­ża­ła Boga i zba­wie­nie duszy.

A do tego kaza­nie, ta zaba­wa, bre­we­rie. Kape­lan polo­wy Otto Katz był mimo wszyst­ko cza­ru­ją­cym czło­wie­kie. Jego kaza­nia były nie­zwy­kle fascy­nu­ją­ce, uciesz­ne, uwal­nia­ją­ce od wię­zien­nej mono­to­nii. Tak pięk­nie glę­dził o nie­skoń­czo­nej łasce bożej, krze­pił zde­pra­wo­wa­nych więź­niów i mężów błą­dzą­cych. Tak pięk­nie pysko­wał z ambo­ny i od ołta­rza. Umiał tak wspa­nia­le wrzesz­czeć swo­je: «Ite, mis­sa est», odpra­wiać nabo­żeń­stwo w nie­kon­wen­cjo­nal­ny spo­sób, prze­wra­cać porzą­dek mszy świę­tej, wymy­ślać, gdy był już cał­kiem pija­ny, zupeł­nie nowe modli­twy i nową mszę świę­tą, swój obrzęd, coś, cze­go jesz­cze nie było.

No i ten cyrk, gdy od cza­su do cza­su omsknął się z i prze­wró­cił z kie­li­chem, naj­święt­szym sakra­men­tem albo msza­łem, i gło­śno oskar­ża­jąc mini­stran­ta z kom­pa­nii kar­nej, że mu umyśl­nie pod­sta­wił nogę, natych­miast przed naj­wyż­szym maje­sta­tem wrze­piał mu kar­cer i zwią­zy­wa­nie w kij.

Mar­ny los uczci­we­go zna­laz­cy- Nie szko­dzi – stwier­dził Szwejk – (…) Gdy­by­śmy to gdzieś ogło­si­li, uczci­wy zna­laz­ca chciał­by od nas nagro­dę. Gdy­by to były pie­nią­dze, chy­ba nie tra­fił­by się uczci­wy zna­laz­ca, acz­kol­wiek są jesz­cze tacy ludzie. U nas w Budzie­jo­wi­cach w regi­men­cie był żoł­nierz, takie pokor­ne cie­ląt­ko, ten pew­ne­go razu zna­lazł na uli­cy sześć­set koron i oddał poli­cji, w gaze­tach pisa­li o nim jako o uczci­wym zna­laz­cy i tyl­ko miał z tego wstyd. Nie chcie­li z nim roz­ma­wiać, każ­dy mówił: «Ty paca­nie jeden, cóżeś ty zro­bił za głu­po­tę. Chy­ba do śmier­ci będzie ci łyso, jeśli masz choć tro­chę hono­ru w ser­cu». Miał dziew­czy­nę, prze­sta­ła z nim gadać (…) Wbił to sobie w gło­wę, zmi­zer­niał, aż wresz­cie rzu­cił się pod pociąg.

Pie­kło i nie­boTo zna­czy, zamiast zwy­kłych kotłów z siar­ką na bied­nych grzesz­ni­ków cze­ka­ją szyb­ko­wa­ry, kotły wyso­ko­ci­śnie­nio­we, grzesz­ni­cy sma­żą się na mar­ga­ry­nie, na roż­nach elek­trycz­nych, przez milio­ny lat jeż­dżą po nich wal­ce dro­go­we, a den­ty­ści powo­du­ją zgrzy­ta­nie zębów spe­cjal­nym sprzę­tem, szloch nagry­wa się na gra­mo­fo­ny, a pły­ty wysy­ła się na górę, do raju, dla roz­we­se­le­nia spra­wie­dli­wych. W raju try­ska­ją roz­py­la­cze wody koloń­skiej, a orkie­stra tak dłu­go gra Brahm­sa, że już by ksiądz wolał pie­kło i czy­ściec. Anioł­ki mają w tyłecz­kach śmi­gieł­ka od aero­pla­nów, żeby nie musia­ły tyle machać skrzydełkami.

c.d.n.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *