Już dwa miesiące temu wróciłem z mojej dorocznej wyprawy górskiej letnio-jesiennej, ale nie mogłem się zebrać, żeby coś tu napisać. Była tylko krótka notka z Zawoi. Może to dlatego, że chciałbym o wielu miejscach napisać, a to wymaga czasu.
No to może zacznę od kilku słów na temat Spiszu. Pierwszy raz na Słowacji byłem ponad 3 lata temu, gdy będąc w Zawoi pojechałem na jeden dzień zwiedzić Zamek Orawski. Wtedy po raz pierwszy wykiełkowała we mnie myśl, by może pojechać w góry słowackie. Tę myśl zrealizowałem rok później odwiedzając na krótko Małą Fatrę. W tym roku postanowiłem, że co prawda też będę trzymać się północnej Słowacji i granicy z Polską, to jednak pojadę trochę dalej, a mianowicie do Słowackiego Raju, który rajem jest nazywany nieprzypadkowo. Te okolice to tym razem szeroko rozumiany Spisz (który obok Orawy jest tą krainą geograficzną, której nazwę każdy słyszał w szkole na historii, ale pewnie z niczym konkretnym się nie kojarzy). Niewielki fragment Spiszu (jak i niewielki fragment Orawy) znajduje się w Polsce. Na polskim Spiszu jest zamek w Niedzicy, który oryginalnie był zamkiem węgierskim, chroniącym północną granicę Królestwa Węgier (a kawałek od niego jest zamek w Czorsztynie, który chronił południową granicę Królestwa Polskiego).
Skoro zwiedzanie Orawy zacząłem od Zamku Orawskiego, to zwiedzanie Spiszu musiałem zacząć od Zamku Spiskiego.
Który jednak trochę mnie rozczarował. Chociaż imponuje rozmiarami, to jednak – w przeciwieństwie do Zamku Orawskiego – są to tylko ruiny. Coś w stylu jak Zamek Ogrodzieniec. Chociaż jednak Zamek w Ogrodzieńcu choć mniejszy, to chyba jest lepiej zachowany.









Jednak na Spisz wybrałem się przede wszystkim ze względu na walory przyrodnicze, a konkretnie góry – celem mojej wyprawy był bowiem przede wszystkim Park Narodowy Słowacki Raj. Słowacja może się szczycić wieloma pasmami górskimi, a Słowacki Raj jest podobno jednym z ciekawszych.
Nie wiem, do czego to porównać. Bo w Słowackim Raju w zasadzie nie chodzi o góry, tylko o doliny, skały, rzeki, potoki, wodospady i ciekawe ukształtowanie terenu. To coś takiego, jak Adrspach, tyle że na wiele większą skalę. Albo Ojcowski Park Narodowy. Słowacki Raj wyrasta zupełnie z niczego. Nagle pojawia się na horyzoncie. I wciąga.
Wędruje się tam w zasadzie nie po górach (chociaż też można), ale po dolinach strumieni i rzek. Wchodzi się po drabinach, stalowych stopniach i łańcuchach stopniowo w górę. Za największą atrakcję uchodzi Sucha Bela. Chociaż przyznam, że nie zrobiła na mnie takiego wrażenia – prawdopodobnie z tego powodu, że potok właściwie wysechł.
















Spisz to także ciekawe wsie i miasteczka. Jedno z ładniejszych miejsc, to Kapituła Spiska, czyli centrum słowackiego życia religijnego (przynajmniej w tym regionie). Odwiedziłem także Lewoczę – miasteczko z zabytkowym starym miastem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO.


















Ze Spiszu jest rzut beretem w Tatry. Jak wiadomo, Tatry w ⅔ znajdują się w Słowacji. Tam rzecz jasna nie pojechałem, chociaż kto wie, może w przyszłości… Bramą w słowackie Tatry jest miasto Poprad.

Tatry tworzą niesamowity widok, gdy widzi się je z daleka. W samym Popradzie nie ma niczego ciekawego poza Spiską Sobotą – urokliwym miasteczkiem, stanowiącym obecnie część Popradu.














Zapomniałem jeszcze napisać, że opuszczając Słowacki Raj, wstąpiłem do Jaskini Lodowej. Jaskinia jest niesamowita, chociaż całokształt doświadczenia z nią związanego budzi raczej moje mieszane uczucia, a to za sprawę beznadziejnego przewodnika…
W jaskini w zasadzie nie wolno robić zdjęć (a przynajmniej nie za darmo), ale kilka zdjęć jednak zrobiłem i czuję się usprawiedliwiony, biorąc pod uwagę, jak kiepska była jakość przewodnika.






