Księgi Jakubowe

Jakiś czas temu skoń­czy­łem czy­tać „Księ­gi Jaku­bo­we” Olgi Tokar­czuk. 900 stron – jest co czytać.

A trze­ba tak­że przy­znać, że autor­ka snu­jąc fabu­łę nie zmie­rza wca­le pro­sto do celu i, o czym jest książ­ka, w grun­cie rze­czy dowia­du­je­my się po dłuż­szej chwi­li 🙂 Opo­wieść gene­ral­nie jest o Jaku­bie Fran­ku i fran­ki­stach. Szcze­gó­ło­we infor­ma­cje na jego temat są m. in. w Pol­skim Słow­ni­ku Judaistycznym.

A kim był Jakub Frank? Nie tak łatwo na to pyta­nie odpo­wie­dzieć, ale moż­na rzecz, że był skrzy­żo­wa­niem pro­ro­ka i ducho­we­go przy­wód­cy, pew­ne­go odła­mu judaizmu.

Nigdy wcze­śniej żad­nej książ­ki Olgi Tokar­czuk nie czy­ta­łem, ale po prze­czy­ta­niu tej powie­ści, mam chęć na następ­ne. Książ­ka do lek­kich nie nale­ży (dosłow­nie i w prze­no­śni); pisa­na jest w cza­sie teraź­niej­szym, co jest tro­chę roz­pra­sza­ją­ce. Pomi­mo tego autor­ka dosko­na­le kreu­je realia XVIII-wiecz­nej pol­skiej pro­win­cji. W dodat­ku nie tyl­ko pol­skiej, ale też i innych państw, któ­rych daw­no na mapie już nie ma. Jak wska­za­no na okład­ce, jest to podróż przez kul­tu­ry, reli­gie, języ­ki i licz­ne gra­ni­ce. Od Azji Mniej­szej, przez Gre­cję, Bał­ka­ny, do Pol­ski – i jesz­cze dalej. Nie da się tego w kil­ku zda­niach ogar­nąć, trze­ba po pro­stu przeczytać!

Poza tym, na koń­cu książ­ki dosyć cie­ka­wie poka­za­na jest łącz­ność tej sta­rej sek­ty żydow­skiej z cza­sa­mi współczesnymi. 

Opowieści

Ostat­nio czy­ta­łem same ambit­ne książ­ki i teraz nie wiem, czy zabrać się za coś lżej­sze­go, czy może kuć żela­zo póki gorące 🙂

Dzi­siaj skoń­czy­łem czy­tać „Opo­wieść o Dar­wi­nie” Irvin­ga Sto­ne­’a, czy­li fabu­la­ry­zo­wa­ną bio­gra­fię Karo­la Dar­wi­na. Nazwi­sko tego auto­ra daje rękoj­mię, że książ­ka z pew­no­ścią będzie dobra i nie zawio­dłem się (jesz­cze zanim zaczą­łem liceum, czy­ta­łem „Pasję życia”). Autor szcze­gó­ło­wo opi­su­je jego życie, ewo­lu­cję poglą­dów, źró­dła zain­te­re­so­wań itd. Zasta­na­wiam się, na ile jest to zmy­ślo­ne, a na ile popar­te źró­dła­mi. W każ­dym razie, jest to z pew­no­ścią wia­ry­god­ne źró­dło wie­dzy o epo­ce; jeśli coś z opi­sa­nych wyda­rzeń nie mia­ło miej­sca, z pew­no­ścią mogło było się wydarzyć.

Począ­tek roz­wa­żań nad teo­rią dobo­ru naturalnego

Ostat­nio byłem tak­że w kinie na „Ziar­nie praw­dy”. Czy­li San­do­mierz bez ojca Mateusza 😀

PS. Teraz cze­ka na mnie sma­ko­wi­ty kąsek, czy­li „Księ­gi Jaku­bo­we”, ale podró­żo­wa­nie z takim cię­ża­rem jest tro­chę kłopotliwe.

Wszystko, co lśni

Ostat­ni­mi cza­sy prze­czy­ta­łem kil­ka ksią­żek (no, bo w koń­cu cią­gle coś czy­tam, ale cza­sa­mi idzie mi powo­li) i chciał­bym coś wię­cej napi­sać o jed­nej z nich. Mam na myśli „Wszyst­ko, co lśni” autor­stwa Ele­anor Cat­ton (ang. The Lumi­na­ries). Do jej prze­czy­ta­nia zain­spi­ro­wa­ła mnie Trój­ko­wa audy­cja, któ­rą moż­na też odsłu­chać w inter­ne­cie.

„Wszyst­ko, co lśni” – Wydaw­nic­two Literackie

Autor­ka miesz­ka w Nowej Zelan­dii i pisze o Nowej Zelan­dii, któ­ra dla nas jest bar­dzo odle­gła w prze­no­śni i dosłow­nie. Coś tam koja­rzy­my na temat Austra­lii, infor­ma­cje na jej temat pró­bu­je­my roz­cią­gać na Nową Zelan­dię, jed­nak w wie­lu kwe­stiach ten kraj może nas jesz­cze zasko­czyć (mnie zasko­czył fakt, że w NZ nie wystę­po­wa­ły natu­ral­nie żyją­ce ssa­ki). War­to dodać, że powieść zosta­ła nagro­dzo­na jakąś, ponoć pre­sti­żo­wą, nagro­dą literacką.

Powieść prze­no­si nas do XIX wie­ku i cza­su nowo­ze­landz­kiej gorącz­ki zło­ta. Jed­nym z głów­nych boha­te­rów jest Wal­ter Moody, któ­ry z Wiel­kiej Bry­ta­nii przy­był do Nowej Zelan­dii, aby się tro­chę wzbo­ga­cić. Wcho­dzi do hote­lu „Koro­na”, w któ­rym przy­pad­ko­wo natra­fia na gru­pę, z pozo­ru, przy­pad­ko­wych osób. Z jed­ną z nich zaczy­na roz­ma­wiać i zosta­je wcią­gnię­ty w pew­ną dosyć zawi­łą intry­gę. Oka­za­ło się bowiem, że pew­nej nocy zda­rzy­ło się kil­ka – trud­nych do wyja­śnie­nia – sytu­acji, któ­re, jak się oka­zu­je, w pewien spo­sób wszyst­kie ze sobą łączą.

O tym opo­wia­da pierw­sze 400 stron, a przez następ­ne 400 stron nastę­pu­je roz­wi­kła­nie intry­gi. Ele­anor Cat­ton zachę­ca do tego, aby odpo­wie­dzi szu­kać w astro­lo­gii, ale jest to jed­nak dosyć trud­ne. Dla­te­go war­to posłu­chać audy­cji, do któ­rej link jest powy­żej; ona nie­co rozjaśnia.

Książ­kę war­to prze­czy­tać nie tyl­ko ze wzglę­du na jej dosko­na­łą atmos­fe­rę, roz­le­głą wie­dzę autor­ki doty­czą­cą realiów tam­tych cza­sów, ale tak­że na fan­ta­stycz­ny język, któ­rym jest napi­sa­na (i genial­ne tłu­ma­cze­nie, peł­ne trud­nych słów 🙂 ). Jest peł­na nie­po­ko­ju, ale jej zakoń­cze­nie powo­du­je lek­ki nie­do­syt; mia­łem tro­chę wra­że­nie, że jed­nak bra­ku­je tam pew­ne­go roz­wią­za­nia akcji. No ale tak to już jest w lite­ra­tu­rze postmodernistycznej…

Jest to książ­ka odro­bin­kę ambit­niej­sza, ma bli­sko 1000 stron, ale czy­ta się dosyć gładko.

Morfina

Trwa już dru­gi tydzień roku aka­de­mic­kie­go, ale to nie zna­czy, że prze­sta­łem czy­tać. Bo czy­tam, nie tyl­ko podręczniki.

W tam­tym tygo­dniu skoń­czy­łem „Mor­fi­nę” Szcze­pa­na Twar­do­cha. Docho­dzę do wnio­sku, że zdol­no­ści inter­pre­ta­cyj­ne tek­stów lite­rac­kich w znacz­nej chy­ba mie­rze utra­ci­łem; a może wca­le nigdy ich nie mia­łem (przy­naj­mniej w odnie­sie­niu do powie­ści tego typu)? Filo­log tę książ­kę zdia­gno­zo­wał­by jako powieść post­mo­der­ni­stycz­ną (czy­taj: trud­ną do zdzier­że­nia): wie­lu nar­ra­to­rów, roz­chwia­ny emo­cjo­nal­nie boha­ter, wąt­pli­wo­ści co do toż­sa­mo­ści, dziw­ne „gło­sy zni­kąd”, retro­spek­cje, intro­spek­cje, prze­nie­sie­nia do przy­szło­ści itd. Książ­kę czy­ta się nader przy­jem­nie i nie mam wąt­pli­wo­ści co do tego, że były to pie­nią­dze dobrze zain­we­sto­wa­ne, bo pió­ra Twar­do­cha jest bar­dzo spraw­ne, z pew­no­ścią spraw­niej­sze niż moje palusz­ki bie­ga­ją­ce po kla­wia­tu­rze piszą­ce te słowa.

W jego powie­ści nie bra­ku­je wie­lu bły­sko­tli­wych porów­nań, pięk­nie uży­tych prze­kleństw, boga­te­go folk­lo­ru języ­ko­we­go; nie ma tu żad­nej pru­de­rii – nie jest więc to lek­tu­ra dla każ­de­go, a przy­naj­mniej nie dla osób, któ­re nie mają dystan­su do rze­czy­wi­sto­ści (i historii).

Nie będę pisał, o czym książ­ka jest, bo każ­dy może się sam przekonać.

Wie­le miej­sca moż­na by też poświę­cić samej oso­bie auto­ra, któ­ry jest „zade­kla­ro­wa­nym ślą­skim patrio­tą”. Jest chy­ba tak­że w pew­nym sen­sie mistrzem w kre­owa­niu wła­sne­go wize­run­ku. Wystar­czy spoj­rzeć na jego sta­re i nowe zdję­cia (odsy­łam do Google Obrazy).

Recenzja – „The Killing”

Recen­zji ciąg dal­szy.

The Killing
The Kil­ling

Tym razem przy­szedł czas na to, aby wspo­mnieć o seria­lu „The Kil­ling”. Oglą­da­łem go przez ostat­nie kil­ka dni już trze­cie waka­cje z rzę­du. 2 lata temu obej­rza­łem sezon I i II; rok temu uka­zał się sezon III, a w tym roku – sezon IV – naj­praw­do­po­dob­niej ostat­ni (zmie­nił się tak­że pro­du­cent). Jakieś odcin­ki tego seria­lu były tak­że w tele­wi­zji pod tytu­łem Docho­dze­nie (nota bene zupeł­nie nie­ade­kwat­nym, ale tłu­macz nie musiał o tym wie­dzieć; na mar­gi­ne­sie – tłu­ma­cze­nie inter­ne­to­we jest znacz­nie lepsze).

Serial jest pro­duk­cji ame­ry­kań­skiej, ale jego pier­wo­wzo­rem był serial duń­ski. Duń­ską wer­sję też zaczą­łem oglą­dać, ale w koń­cu mnie znu­dzi­ła. Z zasko­cze­niem muszę przy­znać, że wer­sja ame­ry­kań­ska jest znacz­nie lep­sza (a nie­któ­re odcin­ki były reży­se­ro­wa­ne przez Agniesz­kę Hol­land). To wła­śnie duń­skie kli­ma­ty zain­spi­ro­wa­ły sce­na­rzy­stów (jed­nym ze sce­na­rzy­stów jest twór­ca „Detek­ty­wa”) do roze­gra­nia akcji fil­mu w spo­koj­nym, mgli­stym i desz­czo­wym sta­nie Washing­ton. Desz­czu jest tam rze­czy­wi­ście dużo, cho­ciaż pada głów­nie wte­dy, gdy boha­te­ro­wie są schro­nie­ni w samo­cho­dach, a gdy wycho­dzą – w cudow­nym spo­sób padać przestaje 🙂

Pierw­sze dwa sezo­ny opo­wia­da­ją o tym, jak nasi dziel­ni boha­te­ro­wie szu­ka­ją zabój­cy pew­nej uczen­ni­cy, któ­rej tru­pa zna­le­zio­no w samo­cho­dzie wepchnię­tym do sta­wu. Co cie­ka­we, samo­chód nale­żał do szta­bu wybor­cze­go kan­dy­da­ta na bur­mi­strza mia­sta, więc zagwa­ran­to­wa­na jest tak­że intry­ga poli­tycz­na. Za każ­dym razem, gdy wyda­je się, że zabój­ca jest już pra­wie w ręku poli­cji oka­zu­je się, że to jed­nak nie on.

W tym fil­mie cho­dzi jed­nak nie tyl­ko o samą fabu­łę, ale też i o spo­sób nakrę­ce­nia. Mrocz­ne kra­jo­bra­zy, intry­gu­ją­ca, nie­po­ko­ją­ca muzy­ka… war­to obejrzeć!

 

Starożytne dreszczowce

W tam­tym tygo­dniu obej­rza­łem jesz­cze dwa inne fil­my, o któ­rych war­to wspo­mnieć. Oba to dresz­czow­ce (hor­ror, jak kto woli) i oba już sprzed wie­lu lat. Ucho­dzą za kla­sy­kę kina. Nie­trud­no zauwa­żyć, że są zupeł­nie inne, niż dzi­siej­sze hor­ro­ry epa­tu­ją­ce obrzy­dli­wo­ścia­mi wszel­kiej maści. Tam­te są zde­cy­do­wa­nie bar­dziej sub­tel­ne i myślę wręcz, że dla dzi­siej­sze­go widza, zahar­to­wa­ne­go we wsze­la­kich stra­szy­dłach czer­pa­nych choć­by z serii „Rin­gów”, raczej nie­zbyt strasz­ne. A chwi­la­mi tro­chę groteskowe.

Egzor­cy­sta” (1973) – obo­wiąz­ko­wy film na reli­gię 🙂 Jak z fil­mu wyni­ka w Sta­nach Zjed­no­czo­nych już w latach 70. wąt­pio­no w jaką­kol­wiek moc egzor­cy­stów i w opę­ta­nia, w prze­ci­wień­stwie do Pol­ski – gdzie w XXI wie­ku pod tym wzglę­dem cią­gle jeste­śmy w średniowieczu.

Nie­trud­no się domy­ślić, że film fak­tycz­nie opo­wia­da o rze­ko­mym opę­ta­niu przez dia­bła, cho­ciaż począt­ko­wo nic na to nie wska­zu­je. Boha­te­ro­wie krą­żą po leka­rzach w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi na źró­dło „dziw­ne­go zacho­wa­nia” jed­nej z boha­te­rek. Dia­bła jest tam w sumie nie­wie­le, a obo­wiąz­ko­we „mio­ta­nie jak sza­tan” wyglą­da dosyć pociesz­nie. „Mat­ka Joan­na” jest pod tym wzglę­dem zde­cy­do­wa­nie mniej wido­wi­sko­wa, a chy­ba robi więk­sze wra­że­nie. Tutaj jest rzecz jasna nad­ludz­ka siła, niski głos i wszyst­kie inne dia­bel­skie przy­pa­dło­ści (kto cho­dził na reli­gię, wie z pew­no­ścią, jakie są obja­wy opę­ta­nia :), ale jakie­goś głęb­sze­go prze­sła­nia to już raczej nie ma. Jed­nak film i tak war­to zoba­czyć choć­by po to, by prze­ko­nać się, jak czter­dzie­ści lat temu robio­no horrory.

Mio­ta nią jak szatan!

Pta­ki” (1963) – rze­ko­mo jest to kla­sy­ka gatun­ku Alfre­da Hitch­coc­ka. Chy­ba tro­chę prze­re­kla­mo­wa­ne, a może ja – prze­siąk­nię­ty współ­cze­sny­mi fil­ma­mi – nie jestem w sta­nie zro­zu­mieć, ponoć ukry­te­go w fil­mie, geniu­szu Hitchcocka.

Czę­sto mówi się, że „napię­cie rośnie jak u Hitch­coc­ka”. No cóż… kto ten film obej­rzy, to chy­ba zmie­ni zda­nie. Przede wszyst­kim dla­te­go, że przez pierw­szą godzi­nę fil­mu, opo­wieść bar­dziej przy­po­mi­na romans, czy jakiś film oby­cza­jo­wy, a już na pew­no nie dresz­czo­wiec. Strasz­nie, cho­ciaż nie jakoś prze­sad­nie, robi się dopie­ro w ⅔ filmu.

Film war­to obej­rzeć choć­by po to, by zoba­czyć, jak żyło się w latach 60. w USA. Ja oso­bi­ście zwró­ci­łem uwa­gę na to, że głów­ni boha­te­ro­wie korzy­sta­ją ze zmy­war­ki (o ile mnie wzrok nie myli). Efek­ty spe­cjal­ne sprzed pół wie­ku wyglą­da­ją tak­że cie­ka­wie, domy­ślam się, że ówcze­śnie robi­ły wiel­kie wrażenie.

Film nie jest może aż tak strasz­ny, jak to się zwy­kło mówić, ale i tak jest dosyć cie­ka­wy. Zagad­ka pozo­sta­je nie­wy­ja­śnio­na i – nie zwia­stu­je pozy­tyw­ne­go zakończenia.

 

Filmy

War­to się przez minu­tę pochy­lić nad fil­ma­mi i seria­la­mi, któ­re w ostat­nim cza­sie widziałem.

Grand Buda­pest Hotel”ten film widzia­łem tydzień temu, jest to pro­duk­cja z tego roku, więc zupeł­nie świe­ża. Jestem zdzi­wio­ny, że nie jest ozna­czo­na emble­ma­tem „Film­web pole­ca”, bo film, jak­kol­wiek scep­tycz­nie do nie­go pod­cho­dzi­łem (bo scep­tycz­nie pod­cho­dzę do zmy­ślo­nych państw), cał­kiem mi się podobał.

Nie jest to film z gatun­ku tych, co się bie­rze zupeł­nie na serio, ale nie jest on tak­że zupeł­nie ode­rwa­ny od rze­czy­wi­sto­ści (jak choć­by w przy­pad­ku „Drze­wa życia”, o któ­rym jak pomy­ślę, to mi się sła­bo robi, choć oglą­da­łem go już daw­no temu). Jest to coś pomię­dzy baśnią, a fil­mem fabu­lar­nym, ale jeśli uznać go za baśń – to zde­cy­do­wa­nie nie dla dzie­ci. Baj­ko­wy cha­rak­ter przy­wo­dzi na myśl spo­sób sfil­mo­wa­nia, zdję­cia – tak, że ma się wra­że­nie, że cała akcja roz­gry­wa się w jakimś wiel­kim dom­ku dla lalek.

Nie ma co się roz­wo­dzić za fabu­łą, jest ona bowiem dosyć absur­dal­na, ale i cie­ka­wa. War­to jed­nak wspo­mnieć, że akcja roz­gry­wa się w jakimś pań­stwie w Euro­pie i moż­na się domy­ślać, że dodat­ko­wo – w Euro­pie środ­ko­wo-wschod­niej; gdyż losy wyima­gi­no­wa­ne­go pań­stwa, są jak­by para­bo­lą losów państw z Euro­py środkowo-wschodniej.

W fil­mie wystę­pu­ją m.in. Ralph Fien­nes („Lek­tor”), Til­da Swin­ton („Orlan­do”), F. Mur­ray Abra­ham („Imię róży”), Adrien Bro­dy („Pia­ni­sta”).

Detek­tyw”waka­cje bez obej­rze­nia choć­by jed­ne­go seria­lu, to waka­cje stra­co­ne. Ten serial ma na Film­we­bie wyjąt­ko­wo wyso­ką oce­nę (8,6) i wyda­je mi się, że nawet tro­chę zawy­żo­ną, bo ja aż tak wyso­ko bym go nie oce­nił. Przede wszyst­kim ze wzglę­du na parę dłu­żyzn, któ­re się w nim zna­la­zły – choć serial ma tyl­ko 8 godzin­nych odcin­ków. Serial w jakimś tam spo­sób nawią­zu­je do kon­wen­cji „The Kil­ling”, więc już z tego wzglę­du war­to go obejrzeć.

Opo­wia­da o tym, że dwóch śled­czych (naj­pierw jako poli­cjan­ci, a potem – już nie) tro­pi spraw­cę seryj­nych rytu­al­nych zabójstw doko­ny­wa­nych w Luizianie.

Miłość” – a to zej­ście na zie­mię, choć raczej nie dla osło­dy. Ten film opo­wia­da o sta­ro­ści i umie­ra­niu, choć w mał­żeń­stwie, więc odróż­nia go to pod tym wzglę­dem od „Pora umie­rać”, pol­skie­go fil­mu z Danu­tą Sza­flar­ską, któ­ry moim zda­niem jest znacz­nie cie­kaw­szy. „Miłość” jest strasz­nie dłu­ga i tro­chę roz­wle­kła, ale da się obej­rzeć bez cią­głe­go patrze­nia na zegarek.

Matka Joanna od Aniołów”

Chy­ba jakoś w listo­pa­dzie pisa­łem o fil­mie „Ida”, któ­ry pole­ca­łem. W nie­któ­rych recen­zjach moż­na było prze­czy­tać, że „Ida” była podob­na do innej pol­skiej pro­duk­cji – „Mat­ki Joan­ny od Anio­łów”. Ten film został nakrę­co­ny w 1961 na pod­sta­wie opo­wia­da­nia (cho­ciaż bar­dzo dłu­gie­go) Jaro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza. Opo­wia­da­nie prze­czy­ta­łem mniej wię­cej rok temu, a teraz, korzy­sta­jąc z ferii, obej­rza­łem ekra­ni­za­cję (jest dostęp­na na YouTu­be).

Dzie­ło Iwasz­kie­wi­cza jest świet­ne i na pew­no spodo­ba się każ­de­mu, kto lubi mrocz­ne kli­ma­ty utrzy­ma­ne w duchu Ojca Natan­ka. W liceum zosta­łem zmu­szo­ny do czy­ta­nia „Panien z wil­ka”, nad któ­ry­mi myśla­łem, że ducha wyzio­nę, tak więc „Mat­ka” zasko­czy­ła mnie bar­dzo pozy­tyw­nie, bo choć to opo­wia­da­nie jest obję­to­ści małej powie­ści, moż­na je spo­koj­nie prze­czy­tać w parę godzin. Szko­da cza­su na opi­sy­wa­nie, o czym jest, bo to spra­wa dosyć pro­sta, a może i bar­dziej zło­żo­na, a kto chce – to prze­czy­ta lub obej­rzy film.

Matka Joanna od Aniołów i jej szatańska joga - kadr z filmu "Matka Joanna od Aniołów"
Mat­ka Joan­na od Anio­łów i jej sza­tań­ska joga – kadr z fil­mu „Mat­ka Joan­na od Aniołów”

Film war­to obej­rzeć nie tyl­ko ze wzglę­du na fabu­łę, ale przede wszyst­kim z uwa­gi na fan­ta­stycz­ny spo­sób sfil­mo­wa­nia, świet­ne kostiu­my, rewe­la­cyj­ną sce­no­gra­fię, asce­tycz­ne ple­ne­ry. Praw­dzi­wa magia kina. Do tego docho­dzi genial­na gra aktor­ska. Kto obej­rzy ten film i „Idę” z pew­no­ścią sam zauwa­ży wie­le podo­bień­stwa. A „Mat­ka Joan­na” jest uwa­ża­na za jeden z naj­wy­bit­niej­szych filmów.

Nagroda

Jaz­zu raczej nie słu­cham, ale tego wyda­rze­nia nie spo­sób zigno­ro­wać. Ostat­nio pły­ta „Night in Cali­sia” otrzy­ma­ła nagro­dę Gram­my (czy­li takie­go muzycz­ne­go Osca­ra) dla naj­lep­szej pły­ty jaz­zo­wej nagra­nej wraz z dużym zespo­łem. Pew­nie bym o tym nor­mal­nie się nie roz­pi­sy­wał, gdy­by nie to, że tym dużym zespo­łem była Fil­har­mo­nia Kali­ska. W ostat­niej „Poli­ty­ce” prze­czy­ta­łem, że kom­po­zy­cja zosta­ła napi­sa­na na zamó­wie­nie Ada­ma Kloc­ka, dyrek­to­ra Fil­har­mo­nii w Kali­szu. Utwier­dza mnie to w prze­ko­na­niu, że kali­ska orkie­stra jest na świa­to­wym poziomie 🙂

Pły­ty moż­na posłu­chać w spotify.

Archipelag

Dzi­siaj, po kil­ku­na­stu mie­sią­cach, skoń­czy­łem czy­tać „Archi­pe­lag GUŁag” Alek­san­dra Soł­że­ni­cy­na. Zaję­ło mi to bli­sko pół­to­ra roku; jed­nak nie dla tego, że książ­ka jest sła­ba – wręcz prze­ciw­nie, jest świet­na. Nie nale­ży jed­nak do lek­tur, któ­re moż­na by łyk­nąć „na raz”. A poza tym, w cią­gu roku aka­de­mic­kie­go mam bar­dzo mało cza­su na czy­ta­nie albo gdy już czas mam, to czę­sto nie mam weny.

Ze szko­ły każ­dy coś tam o łagrach wie; podob­nie, jak każ­dy coś tam wie o lagrach. W cią­gu swo­jej nauki dwu­krot­nie czy­ta­łem „Inny świat” Gusta­wa Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go. „Archi­pe­lag” poka­zu­je jed­nak tę pro­ble­ma­ty­kę w zupeł­nie innym uję­ciu i w inny spo­sób. Książ­ka Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go, to wspo­mnie­nia jej auto­ra, ze sto­sun­ko­wo krót­kie­go poby­tu na Sybe­rii (krót­kie­go, choć jed­nak dla wie­lu więź­niów wystar­cza­ją­ce­go, by zakoń­czy­ła się dla nich śmier­cią). W „Innym świe­cie” opi­sa­ne jest życie w jed­nym obo­zie; nie brak tam szcze­gó­ło­wych opi­sów, nie­rzad­ko okrut­nych, wzbu­dza­ją­cych tyle emo­cji, co „Meda­lio­ny” Zofii Nałkowskiej.

Obo­zy u Alek­san­dra Soł­że­ni­cy­na wyglą­da­ją zupeł­nie ina­czej. Rosja­nin opi­su­je je w spo­sób dosyć cynicz­ny, świa­dom tego, że „jego nic już nie zdzi­wi”. Karę dzie­się­ciu lat obo­zu nazy­wa dychą, a dwu­dzie­stu pię­ciu lat – ćwia­rą. Jego histo­rie, opar­te na zezna­niach dzie­siąt­ków świad­ków, są zupeł­nie nie do poję­cia. No i są spi­sa­ne z per­spek­ty­wy Rosja­ni­na, oby­wa­te­la Związ­ku Radziec­kie­go, któ­ry miał zupeł­nie inne cele i marze­nia, niż uwię­zie­ni z pod­bi­tych w cza­sie II woj­ny świa­to­wej państw. Naj­waż­niej­sze jest jed­nak to, że „Archi­pe­lag” nie jest tyl­ko opi­sem wspo­mnień jed­ne­go czło­wie­ka; „Archi­pe­lag”, to praw­dzi­wa epo­pe­ja, wła­ści­wie monu­men­tal­ny repor­taż, w szcze­gó­łach przed­sta­wia­ją­cy pano­ra­mę obo­zo­we­go „życia” i całe­go sys­te­mu ter­ro­ru od jego powsta­nia po rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej, aż do lat 60. XX wie­ku. Soł­że­ni­cyn pisze nie tyl­ko o wła­snych prze­ży­ciach, ale sze­ro­ko oma­wia uwa­run­ko­wa­nia poli­tycz­ne i praw­ne ZSRR, ana­li­zu­jąc sys­tem GUŁa­gu z każ­dej strony.

Alek­san­der Soł­że­ni­cyn „Archi­pe­lag GUŁag 1918 – 1956. Pró­ba docho­dze­nia lite­rac­kie­go” – trzy tomy, sie­dem czę­ści (Александр  Солженицын – Архипелаг ГУЛАГ. Опыт художественного исследования)

Ida

Listo­pad roz­po­czą­łem od wizy­ty w kinie na fil­mie „Ida”, któ­ry był tak dłu­go rekla­mo­wa­ny w radiu, inter­ne­cie i gaze­tach (wg „Poli­ty­ki” – wybit­ny), że w koń­cu ule­głem i uda­łem się na seans. Poprzed­nim razem w kinie byłem chy­ba w stycz­niu (w każ­dym razie padał wte­dy jesz­cze śnieg) na „Lin­col­nie”.

Ida (z pra­wej) ze swo­ją ciotką

Film opo­wia­da o mło­dej nowi­cjusz­ce wycho­wa­nej w klasz­tor­nym sie­ro­ciń­cu, któ­ra na pole­ce­nie swo­jej prze­ło­żo­nej, przed przy­ję­ciem ślu­bów wie­czy­stych, uda­je się do swo­jej jedy­nej żyją­cej krew­nej. Od niej, pro­wa­dzą­cej dosyć roz­ryw­ko­wy tryb życia sędzi, dowia­du­je się o histo­rii swo­jej rodzi­ny i razem z nią wyru­sza szu­kać swo­ich korzeni.

Film przede wszyst­kim poru­sza asce­tycz­ną reali­za­cją: mini­ma­li­stycz­ny­mi zdję­cia­mi, wła­ści­wie bra­kiem muzy­ki, wyjąt­ko­wo pla­stycz­ny­mi uję­cia­mi. Jest czar­no-bia­ły i nie jest pano­ra­micz­ny. Moim zda­niem była to praw­dzi­wa uczta dla oczu, boha­te­ro­wie fil­mo­wa­ni nie­raz z nie­ty­po­wych pozy­cji, uka­za­ni w nie­ocze­ki­wa­ny spo­sób. Cie­ka­wie zosta­ło przed­sta­wio­ne życie w klasz­to­rze lat 60. Naj­cie­kaw­szą posta­cią jest jed­nak gra­na przez Aga­tę Kule­szę ciot­ka Idy, czy­li Wan­da Gruz. Nie da się jej jed­no­znacz­nie oce­nić: z jed­nej stro­ny chce pomóc Idzie i szyb­ko do niej się przy­wią­zu­je, pomi­mo począt­ko­wej nie­chę­ci; z dru­giej zaś – jak sama przy­zna­ła – była pro­ku­ra­to­rem oskar­ża­ją­cym w pro­ce­sach poli­tycz­nych cza­su sta­li­ni­zmu. I – jak się zda­je – wyko­ny­wa­ła tę pra­cę z przekonaniem.

Film jest krót­ki, ale nie­raz zaska­ku­je zwro­ta­mi w fabu­le. War­to zobaczyć.

Koncerty

Byłem ostat­nio na dwóch koc­ner­tach w fil­har­mo­nii, któ­re utwier­dzi­ły mnie w prze­ko­na­niu, że Fil­har­mo­nia Kali­ska jest jed­nak świet­na. Żaden z nich nie był pro­wa­dzo­ny przez dyry­gen­ta Fil­har­mo­nii, tj. Ada­ma Kloc­ka, tyl­ko przez muzy­ków wystę­pu­ją­cych gościnnie.

Pierw­szy, któ­ry mam na myśli odbył się 27 wrze­śnia b.r.

SKRZYPKOWIE EUROPY

wyko­naw­cy:
Davi­de Alo­gna skrzypce
Orkie­stra Sym­fo­nicz­na Fil­har­mo­nii Kaliskiej
Gabrie­le Pezo­ne – dyrygent

W pro­gra­mie:
Felix Men­dels­sohn Bar­thol­dy – Kon­cert skrzyp­co­wy e‑moll op. 64
Anto­nin Dvo­řák – VII Sym­fo­nia d‑moll op. 70

Na dru­gim z nich byłem dwa dni temu i  był napraw­dę rewe­la­cyj­ny. W dodat­ku słu­cha­czy też było znacz­nie wię­cej, niż zwy­kle. Tym razem połą­czo­no Bacha z kom­po­zy­to­rem bar­dziej współ­cze­snym. Dzię­ki temu mogli­śmy wresz­cie wysłu­chać „Kon­cer­tów bran­den­bur­skich” w Kaliszu.

Bach – Piazzolla

Wyko­naw­cy:
Ulri­ke Pay­er for­te­pian, klawesyn
Chri­stian Ger­ber bandoneon
Dorian PAWEŁCZAK par­tie solo­we skrzypiec
Orkie­stra Sym­fo­nicz­na Fil­har­mo­nii Kaliskiej
Her­mann Breu­er dyrygent

W pro­gra­mie:
J. S. Bach Jesus ble­ibet meine Freu­de BWV 147
A. Piaz­zol­la Libertango
J. S. Bach Air aus Suite Nr. 3 D‑dur BWV 1068
A. Piaz­zol­la Tri­ste­za de un doble A
J. S. Bach Kon­zert für Kla­vier und Orche­ster Nr. 1 d‑moll BWV 1052
A. Piaz­zol­la Tre­smi­nu­tos con la realidad
A. Piaz­zo­la Tan­tian­ni prima
A. Piaz­zol­la Oblivion
J. S. Bach Bran­den­bur­gi­sches Kon­zert Nr. 3 G‑dur BWV 1049
A. Piaz­zol­la Escualo
A. Piaz­zol­la Adiós Nonino

Pierw­szy z utwo­rów („Jesus ble­ibet…”) śpie­wa­li­śmy kie­dyś, gdy jesz­cze byłem człon­kiem chó­ru. Tym razem był bez śpiewu.