Niecały tydzień temu, we wtorek, miałem obronę. W sobotę – absolutorium. Jednym słowem jestem magistrem, a studia, które dopiero co rozpocząłem, mam już za sobą.
Z tej okazji – przewrotny cytacik okolicznościowy.
Choć filozofię studiowałem,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologię też, z zapałem
godnym, zaiste, lepszej sprawy,
na nic się zdały moje trudy —
jestem tak mądry, jak i wprzódy!
Zwą mnie magistrem, ba, doktorem!
Od lat dziesięciu za nos wodzę
po krętej poszukiwań drodze
swych uczniów głupkowatą sforę
i widzę, że nic nie wiem przecie.
Ta myśl, jak kamień, serce gniecie!
I cóż, żem jest mędrszy niż owe gaduły
magistry, doktory, pismaki i klechy,
że za nic mam wszelkie moralne skrupuły,
nie boję się diabła ni kary za grzechy —
wraz z trwogą i radość została odjęta,
bo księga poznania jest dla mnie zamknięta!
5 lat temu, tj. w maju 2010 roku, opuściłem mury liceum, zdałem maturę i rozpocząłem studia. A teraz – w najbliższym tygodniu planuję oddać swoją pracę magisterską i skończę także uniwersytet 😉 Rozterki mam nie mniejsze, niż wówczas.
Maj, to – jak wiadomo – czas matur. Dla mnie matura była przeżyciem okropnym i wyjątkowo traumatycznym. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to chyba najgorszy egzamin, jaki może być. Dlatego czuję ulgę za każdym razem, gdy w radiu mówią o maturach, a ja sobie myślę, że mam to już za sobą.
Zdawałem maturą z historii, gdzie nie ma nawet określonych (a przynajmniej wówczas nie było) dokładnych wymagań egzaminacyjnych, a przygotowania, to było błądzenie w ciemnościach. Pamiętam, jaka ogarnęła mnie błogość, gdy stwierdziłem, że czegoś z historii nie wiem (tj. nie znam jakiegoś wydarzenia) – a potem sobie przypomniałem, że przecież ja już tego umieć nie muszę.
Matura jest naprawdę okropna. W szczególności dla osób z wyższymi oczekiwaniami. A przecież na każdym egzaminie bardzo dużo zależy od szczęścia. Na maturze – zdecydowanie za dużo.
A trzeba także przyznać, że autorka snując fabułę nie zmierza wcale prosto do celu i, o czym jest książka, w gruncie rzeczy dowiadujemy się po dłuższej chwili 🙂 Opowieść generalnie jest o Jakubie Franku i frankistach. Szczegółowe informacje na jego temat są m. in. w Polskim Słowniku Judaistycznym.
A kim był Jakub Frank? Nie tak łatwo na to pytanie odpowiedzieć, ale można rzecz, że był skrzyżowaniem proroka i duchowego przywódcy, pewnego odłamu judaizmu.
Nigdy wcześniej żadnej książki Olgi Tokarczuk nie czytałem, ale po przeczytaniu tej powieści, mam chęć na następne. Książka do lekkich nie należy (dosłownie i w przenośni); pisana jest w czasie teraźniejszym, co jest trochę rozpraszające. Pomimo tego autorka doskonale kreuje realia XVIII-wiecznej polskiej prowincji. W dodatku nie tylko polskiej, ale też i innych państw, których dawno na mapie już nie ma. Jak wskazano na okładce, jest to podróż przez kultury, religie, języki i liczne granice. Od Azji Mniejszej, przez Grecję, Bałkany, do Polski – i jeszcze dalej. Nie da się tego w kilku zdaniach ogarnąć, trzeba po prostu przeczytać!
Poza tym, na końcu książki dosyć ciekawie pokazana jest łączność tej starej sekty żydowskiej z czasami współczesnymi.
Dziś nastał ten wiekopomny dzień, w którym skończyłem pisać swoją pracę magisterską. Liczy ok. 110 stron, czyli całkiem sporo. Teraz czekam na uwagi promotora.
Pies 🙂
Poza tym, zaczął się długi weekend majowy, który w tym roku dał nam tylko jeden dzień wolnego. Zawsze jednak można przejść się z psem 🙂
Od czasu, gdy ostatni raz coś napisałem na blogu, wiele się zmieniło. I to niekoniecznie na lepsze. Powstrzymało mnie to od pisania tutaj czegokolwiek na dłuższy czas, choć byłoby o czym. Teraz nie mam weny.
Dodam tylko, że z lepszych rzeczy, to moja praca magisterska jest już w dużej mierze gotowa. Zostało mi jeszcze tylko parę stron.
Dzisiaj skończyłem czytać „Opowieść o Darwinie” Irvinga Stone’a, czyli fabularyzowaną biografię Karola Darwina. Nazwisko tego autora daje rękojmię, że książka z pewnością będzie dobra i nie zawiodłem się (jeszcze zanim zacząłem liceum, czytałem „Pasję życia”). Autor szczegółowo opisuje jego życie, ewolucję poglądów, źródła zainteresowań itd. Zastanawiam się, na ile jest to zmyślone, a na ile poparte źródłami. W każdym razie, jest to z pewnością wiarygodne źródło wiedzy o epoce; jeśli coś z opisanych wydarzeń nie miało miejsca, z pewnością mogło było się wydarzyć.
Początek rozważań nad teorią doboru naturalnego
Ostatnio byłem także w kinie na „Ziarnie prawdy”. Czyli Sandomierz bez ojca Mateusza 😀
PS. Teraz czeka na mnie smakowity kąsek, czyli „Księgi Jakubowe”, ale podróżowanie z takim ciężarem jest trochę kłopotliwe.
Za mną moja ostatnia duża sesja egzaminacyjna. Potem jeszcze egzamin z jednego przedmiotu do wyboru, egzamin magisterski, absolutorium… 5 lat temu stałem przed wieloma wyborami, ale dzisiaj jest chyba jeszcze gorzej.
Zima nie jest straszna, o ile to coś, co jest za oknem można nazwać zimą (0º). Ale na robienie zdjęć zawsze jest dobra pogoda. Te pochodzą z 1 lutego.
Należy klikać na strzałki na zdjęciach, aby je przewijać.
Ostatnimi czasy przeczytałem kilka książek (no, bo w końcu ciągle coś czytam, ale czasami idzie mi powoli) i chciałbym coś więcej napisać o jednej z nich. Mam na myśli „Wszystko, co lśni” autorstwa Eleanor Catton (ang. The Luminaries). Do jej przeczytania zainspirowała mnie Trójkowa audycja, którą można też odsłuchać w internecie.
„Wszystko, co lśni” – Wydawnictwo Literackie
Autorka mieszka w Nowej Zelandii i pisze o Nowej Zelandii, która dla nas jest bardzo odległa w przenośni i dosłownie. Coś tam kojarzymy na temat Australii, informacje na jej temat próbujemy rozciągać na Nową Zelandię, jednak w wielu kwestiach ten kraj może nas jeszcze zaskoczyć (mnie zaskoczył fakt, że w NZ nie występowały naturalnie żyjące ssaki). Warto dodać, że powieść została nagrodzona jakąś, ponoć prestiżową, nagrodą literacką.
Powieść przenosi nas do XIX wieku i czasu nowozelandzkiej gorączki złota. Jednym z głównych bohaterów jest Walter Moody, który z Wielkiej Brytanii przybył do Nowej Zelandii, aby się trochę wzbogacić. Wchodzi do hotelu „Korona”, w którym przypadkowo natrafia na grupę, z pozoru, przypadkowych osób. Z jedną z nich zaczyna rozmawiać i zostaje wciągnięty w pewną dosyć zawiłą intrygę. Okazało się bowiem, że pewnej nocy zdarzyło się kilka – trudnych do wyjaśnienia – sytuacji, które, jak się okazuje, w pewien sposób wszystkie ze sobą łączą.
O tym opowiada pierwsze 400 stron, a przez następne 400 stron następuje rozwikłanie intrygi. Eleanor Catton zachęca do tego, aby odpowiedzi szukać w astrologii, ale jest to jednak dosyć trudne. Dlatego warto posłuchać audycji, do której link jest powyżej; ona nieco rozjaśnia.
Książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na jej doskonałą atmosferę, rozległą wiedzę autorki dotyczącą realiów tamtych czasów, ale także na fantastyczny język, którym jest napisana (i genialne tłumaczenie, pełne trudnych słów 🙂 ). Jest pełna niepokoju, ale jej zakończenie powoduje lekki niedosyt; miałem trochę wrażenie, że jednak brakuje tam pewnego rozwiązania akcji. No ale tak to już jest w literaturze postmodernistycznej…
Jest to książka odrobinkę ambitniejsza, ma blisko 1000 stron, ale czyta się dosyć gładko.
Dzisiaj z braku czegokolwiek lepszego do roboty znowu poszedłem zrobić kilka zdjęć, tym razem jednak w inną stronę. Temperatura się podniosła, po mrozie nie ma śladu, może jedynie w postaci błota i kałuż. Zdjęcia mają mdłe barwy, są prześwietlone, barwy są nieostre. Na komputerze aż ręka świerzbi, żeby je trochę poprawić; w końcu to bardzo łatwe. Sęk w tym, że tak świat wygląda teraz naprawdę.PS. Ten blog powstał już sześć lat temu, w styczniu 2009 roku.