Niespodziewanie spadł śnieg. Ale temperatura przekracza 0 stopni, więc teraz wszystko się topi. Teraz pada już tylko deszcz.




wycieczki, krajobrazy, zdjęcia i inne głupoty
Niespodziewanie spadł śnieg. Ale temperatura przekracza 0 stopni, więc teraz wszystko się topi. Teraz pada już tylko deszcz.
Wczoraj po raz drugi odwiedziłem masyw Ślęży. Poprzednim razem byłem tam latem 2021 roku. Jednak wtedy było lato; wchodziliśmy na górę od Przełęczy Tąpadła. Były tam dzikie tłumy.
Wczoraj wybraliśmy inną trasą – przez Wieżycę. Niestety ludzi też było sporo, szliśmy w procesji – ale to wina tego, że po pierwsze był weekend, a po drugie święto państwowe.
Pogodę mieliśmy wyjątkowo ładną. Co prawda był listopad, ale świeciło słońce, było bezwietrznie, nie było jakoś odpychająco. Wędrówka na górę z przełęczy trwa ok. 2 godzin, w drugą stronę trochę krócej. Jest kilka szlaków do wyboru. Poza pewnymi momentami podejście nie jest bardzo strome (chociaż i tak trzeba się trochę spocić, ale to jednak nic w porównaniu np. z Babią Górą).
Jadąc w kierunku Ślęży od strony Wrocławia widok jest niesamowity – oto bowiem pośrodku pól nagle wyrasta całkiem wysoka, samotna góra. Oczywiście w dali majaczą Góry Kaczawskie i Sudety, ale ten jeden szczyt pośrodku pustki jest dosyć nietypowy. Nic więc dziwnego, że w dawnych czasach było to miejsce kultu wykorzystywane przez Słowian. Z resztą do dziś są tam pozostałości w postaci rzeźb i wałów kultowych.
Od początków XX wieku Ślęża jest najbliższym podwrocławskim kurortem turystycznym, jest też więc bardzo zadeptana.
W Południowej Wielkopolsce nie brakuje różnych pałacyków, ale nie wszystkie można zwiedzać. Dwa dni temu wybrałem się do Lewkowa, do dawnych dóbr lokalnych magnatów, obecnie zamienionych w muzeum. Lewków to wieś z jednym skrzyżowaniem położona pod Ostrowem Wielkopolskim, kilkanaście kilometrów od Kalisza. W centrum wsi jest kościół (również ufundowany przez dawnego właściciela pałacu), sklep i kilka bloków, które bezpośrednio sąsiadują z parkiem, w którym znajduje się pałac. Kilkaset metrów dalej jest też lotnisko (dla malutkich samolotów).
Pałac, jak również zabudowania gospodarcze, położony jest w ładnym parku, który jest jeszcze piękniejszy jesienią. Dawniej ten pałac to był oddział Muzeum Okręgowego Ziemi Kaliskiej, obecnie jest to samodzielna jednostka. Pałac i jego otoczenie niedawno przeszły gruntowny remont, który trwał blisko 4 lata. Byłem jedynym zwiedzającym. Z rozmowy z ochroniarzem dowiedziałem się, że wystrój wnętrz odtwarzano na podstawie przedwojennych zdjęć.
Miło, że pałacykowi przywrócono świetność; jest to jakiś łącznik z przeszłością. Miałem szczęście, bo akurat trafiłem na wystawę przedwojennej chodzieskiej porcelany. A ja bardzo lubię skorupy!
A tak pałacyk i jego otoczenie wyglądały 5 lat temu, przed remontem (zdjęcia wykonałem, gdy byłem w tych okolicach w lutym 2018 roku).
Kontynuując świecką tradycję i tym razem wcześnie rano 1 listopada wybrałem się na spacer nad rzekę. Jesień jest już zaawansowana, ale są jeszcze liście na drzewach. Poza tym, jest bardzo ciepło; na dworze było blisko 10 stopni, chociaż nieraz się zdarzało, że o tej porze roku bywał już mróz.
Ostatnie dni były deszczowe, chyba przyroda chciała nadrobić letnią suszę. Ale pomimo tego jest bardzo ciepło, jak na październik. Czasami o tej porze roku na drzewach nie ma już liści. A w tym roku nie dość, że są, to jeszcze na dodatek często są to liście zupełnie zielone.
Wczoraj ponownie odwiedziłem Dąbrowę – poprzednim razem byłem tam w sierpniu. Wycieczka była jak zwykle bardzo udana.
A tymczasem… za 2 dni Trupem Fest.
Wczoraj po raz czwarty pojechałem w okolice Poznania, do Mosiny, do Wielkopolskiego Parku Narodowego. Pierwszy raz byłem w nim 2 lata temu, w 2021 roku – a to przecież nie aż tak daleko.
Teraz pogoda był o wiele przyjemniejsza, niż wtedy. To chyba był ostatni ciepły dzień tej jesieni. Temperatura dochodziła do 20 stopni. I chociaż było zachmurzone, a momentami kropił deszcz, to była przyjemnie. Dziarskim krokiem zrobiłem 12-kilometrową pętelkę. Od dzisiaj pogoda jest zimniejsza, chociaż też chwilami świeciło słońce.
Wczoraj również zacząłem moją wędrówkę w okolicach Jeziora Kociołek. Jednak tym razem nie rozpoczynałem w Osowej Górze, a przy szpitalu pulmonologicznym w Ludwikowie, skąd można w kilka minut dojść do jeziora. A potem trasa była już dobrze znana: wzdłuż Jeziora Góreckiego, koło pałacowej wyspy, a na koniec przez urozmaicony las.
Wracając zahaczyłem też o Poznań. Pojechałem taką trasą, jak 3 lata temu, w szczycie pandemii, z Rogalina do Poznania. Wtedy jechałem do Poznania po szczepionkę przeciwko grypie. Wstąpiłem do opustoszałego Rogalina, a w drodze do Poznania jechałem malowniczą drogą wzdłuż Warty. W Wiórku jest miejsce, gdzie droga biegnie skarpą nad rzeką. Postanowiłem się tym razem na chwilę w tym miejscu zatrzymać.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
Dzisiaj jestem ostatni dzień pod Babią Górą, dobiega końca moja kolejna wizyta tutaj; nie ukrywam, że czuję się nostalgicznie. Jednak na pewno jeszcze tu wrócę.
Wczoraj wjechałem kolejką linową na Mosorny Groń. W tamtym roku wchodziłem na ten szczyt na piechotę (było ciężko). Potem zrobiłem pętlę po Paśmie Policy. Pogoda była piękna. Z Policy widać Tatry.
Dzisiaj wybrałem zmodyfikowaną wersję tradycyjnej wyprawy do Babiogórskiego Parku Narodowego. Wszedłem przyjemną ścieżką na Przełęcz Jałowiecką (Tabakowe Siodło) – do miejsca, w którym szlak biegnie wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Potem przyjemną trasą udałem się do schroniska na Markowych Szczawinach.
Wizyta w Zawoi była bardzo udana, jak zwykle. Ale jednak tym razem było lepiej, niż poprzednio, ponieważ pogoda była bardzo dobra.
Jutro jadę odkrywać nowe miejsca – to znaczy na Słowację.
Nie ma wątpliwości, że jeszcze jest lato; na potwierdzenie tego – temperatury. Jest ponad 20 stopni i świeci słońce, dawno nie miałem w górach tak pięknej pogody. I to pomimo tego, że już początek września.
Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spędzam aktywnie. Chodzę po szlakach, które znam i lubię, chociaż co nie co też odkrywam. W poniedziałek było zachmurzone, chociaż było ciepło i nie padało. Wybrałem się do Pasma Jałowieckiego, które zwykle odwiedzam na początek. Niestety nie mam do niego szczęścia w tym sensie, że zawsze, gdy tam jestem, jest słaba widoczność.
Wczoraj zwiedziałem już masyw Babiej Góry – też trasą, którą szedłem już kilka razy. Na samą Babią Górę się nie wybieram w tym roku.
Dzisiaj odwiedziłem też Mokry Kozub. To niewysoka góra strzegąca wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Na jej szczycie znajduje się ładna łąka. Po drodze jest ciekawa ścieżka dydaktyczna.
Poprzednio wspominałem o wizycie w arboretum leśnym, ale latem nie może także zabraknąć wycieczki do tradycyjnego lasu.
Pogoda na przełomie lipca i sierpnia nie była za bardzo letnia, a przynajmniej nie była to taka pogoda, do jakiej przyzwyczaiły nas upały w poprzednich latach. Bywało chłodno, szczególnie w nocy; obficie padał deszcz. Ale to nawet lepiej, bo dzięki temu jeszcze przyjemniej odwiedza się las (chociaż w sumie miło jest się schronić w chłodnym lesie nawet w upał; natomiast po deszczu nie jest aż tak dobrze, bo zwykle są komary – w tym roku było akurat).
Poprzednim razem w tym miejscu byłem jesienią, chociaż przyjeżdżam tu rzadko, acz regularnie, od kilku już lat. Nie jest to zwykły las, bo jest to las dębowy (częściowo). Jest to część większego kompleksu leśnego. W środku jest naprawdę ładnie, chociaż najciekawiej się robi, jeżeli się zejdzie z utartego szlaku. Przez las przebiegają resztki bardzo starej, brukowanej drogi. Ciekawe, dokąd prowadziła. Choć to las i chociaż jest sucho, były tam miejsca, gdzie trzeba się przedzierać przez wysoką trawę. Zdarzały się również miejsca podmokłe i błotniste, ze śladami sporych babrzysk.
Odwiedziłem również Dolinę Swędrni, chociaż od innej strony (nie od strony Kalisza). Mam wrażenie, że trochę się tam zmieniło od czasu, jak byłem tam ostatni raz, czyli rok temu. Przede wszystkim pojawiły się młodniki, czyli młode laski, których tam wcześniej nie było.
Obrałem trochę inną trasę, bardziej przez las, ale niestety okazało się, że łąki są tak zarośnięte, że nie da się przejść. W końcu udało mi się dotrzeć do doliny rzeki, ale to nie takie proste. Konieczne jest dalsze przedzieranie się przez zarośla. Samą rzekę niełatwo wypatrzeć. Znajduje się schowana głęboko, za krzakami, zaroślami, za rowem. Rzeczka jest wąska, płytka, bardzo urokliwa. Podobno czysta.
Wczoraj, po blisko ośmiu latach przerwy, znowu dojechałem do Zakopanego. Poprzednim razem byłem w Tatrach w 2015 roku.
Sam dojazd zasługuje na odrębne potraktowanie. Oczywiście nie mam tu na myśli dojazdu do Krakowa, bo to nic ciekawego. Po prostu najpierw kiepska droga lokalna, potem dobra droga wojewódzka, potem niezła droga krajowa, potem autostrada, potem droga ekspresowa, potem wyjątkowo beznadziejna droga krajowa (trasa Olkusz-Kraków) i znowu autostrada. Jest także droga pseudoekspresowa, jak np. Dąbrowa Górnicza-Olkusz.
Taka sama trasa, tylko gorsza, jest na odcinku Kraków-Myślenice. Prędkość, z którą teoretycznie można jechać to 100 km/h, w rzeczywistości często jedzie się 60 km/h i to nie z powodu ruchu (była niedziela), tylko jakiś dziwnych skrzyżowań, wyskakujących nagle przejść dla pieszych, zakrętów itp.
No i w tych okolicach zaczyna się Podhale – a więc gwałt przez oczy. W Myślenicach wjeżdża się na trasę S7 i tu zaczyna się droga jak z bajki. Nie tylko jest to świetna droga ekspresowa, ale przede wszystkim jest pięknie położona. Jedzie się wśród gór, dolin, przełęczy; raz na dole, raz na estakadzie. Raz nad rzeką, a raz nad łąkami. Gdzieś w oddali przemykają podhalańskie wiochy (z Pcimiem na czele). Ukoronowanie trasy jest przejazd najdłuższym w Polsce tunelem, który jest naprawdę ciekawy.
Niestety wkrótce za tunelem czar pryska, ponieważ wjeżdża się już na zwykłą bardzo nieciekawą drogę krajową, która na dodatek jest nieustającym placem budowy (co może zwiastować, że trasa ekspresowa zostanie niedługo dociągnięta bliżej Zakopanego).
Niestety im bliżej Zakopanego, tym gorzej – stężenie Podhala wzrasta do 1000%. Jest koszmarnie, a apogeum tego koszmaru przypada na przedmieścia Zakopanego. Ląduje się jak w jakimś kraju trzeciego świata. Z jednej strony jakieś ę‑ą pensjonaty i hotele, czy inne zadbane miejsca, a obok nich rozwalające się stare szopy. Chaosu wizualnego nie da się z resztą streścić jednym zdaniem. Wszystko pokryte tysiącami ohydnych reklam, szyldów itp. Nie rekompensują tego widoczne z okolic Rabki Tatry.
Natomiast w samym Zakopanym widocznie ścierają się dwa żywioły – ale o tym kiedy indziej.
Teraz pada. Mam nadzieję, że pogoda się poprawi.