Na przełomie roku miałem przyjemność przeczytać książkę, którą nota bene dostałem od Św. Mikołaja pt. „Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju” (autorzy Szymon Opryszek i Maria Hawranek). Z resztą ostatnio bardzo dużo oddaję się literaturze faktu, a ponadto kontynuowałem czytanie T. Bernharda, ale to temat na osobny post.
Urugwaj to państwo na drugim końcu świata, o którym u nas nie mówi się nic albo bardzo niewiele. Pamiętam, że jakiś czas temu czytałem artykuł na jego temat w „Polityce”. Blisko dekadę temu media w naszej części świata poświęcały odrobinę uwagi prezydentowi Urugwaju (nazywanym „najbiedniejszym prezydentem świata”) José Mujice. Jest to państwo w Ameryce Południowej, wciśnięte między Brazylię i Argentynę, nad olbrzymi estuarium La Platy.
Pod względem gospodarczym i zamożności jest to raczej „średniak”, pewnie w miarę podobny do Polski. Jednak z drugiej strony, nie ma tam patologicznego rozwarstwienia społecznego, jak w wielu innych państwach regionu. Nie słychać też o mafiach i kartelach narkotykowych terroryzujących społeczeństwo. Występuje tam bieda, jak wszędzie, ale chyba nie są to takie slumsy jak te znane z Brazylii.
Natomiast pod względem społecznym, to państwo wyprzedziło wiele innych (w tym nasze) o jakieś 100 lat. Wystarczy wspomnieć o małżeństwach jednopłciowych, czy możliwości adopcji dzieci przez osoby w takich związkach. Ale nie tylko to; także kwestia bardziej prozaiczne, jak choćby przestrzegany rozdział kościoła od państwa, w tym rygorystyczne przestrzeganie świeckości szkół. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej – pozostaje mu lektura książki, którą polecam.
Jednym słowem, pralnia dla bezdomnych nie powstała (całkowicie za darmo, ufundowana przez sponsora, Henkla), ponieważ władze kościelne koniecznie chciały ją poświęcić, na co nie wyraził zgody sponsor. Czyli wszystko już było gotowe, pralki czekały na użycie, ale z powodu kościelnego oślego uporu, wszystko trzeba było odkręcać… ręce opadają.
Dwa dni temu byłem na koncercie inaugurującym nowy sezon artystyczny w Filharmonii Kaliskiej. W filharmonii nie byłem już od ok. 1,5 roku – poprzednim razem byłem jeszcze w czasach przedpandemicznych. Organizowano co prawda koncerty przez internet, ale to zupełnie nie to samo – z resztą FK średnio sobie radziła z techniczną stroną tych przedsięwzięć.
Dla Filharmonii Kaliskiej rozpoczęła się nowa epoka, ponieważ dyrektorem został Ruben Silva – dyrygent z wieloletnim doświadczeniem. Poprzedni, zasłużony dyrektor, wyemigrował do Częstochowy (co mnie trochę dziwi, bo co prawda Kalisz to dziura, ale czy Częstochowa jest wiele lepsza?) Myślę, że Adam Klocek postawił swojemu następcy wysoko poprzeczkę.
Koncert był niewątpliwie udany. Mnie najbardziej podobał się koncert skrzypcowy g‑moll Maxa Brucha. Ten kompozytor to dla mnie odkrycie miesiąca 🙂
Sądząc po widowni, można było pomyśleć, że koronawirusa mamy za sobą – prawie nikt nie stosował się do obowiązku zasłaniania twarzy…
Krzysztofa Vargę od strony literackiej poznałem w 2019 roku. Wtedy, w tym jednym roku, przeczytałem chyba 6 jego książek: „Aleję Niepodległości”, „Trociny”, „Nagrobek z lastryko” i serię węgierską: „Gulasz z turula”, „Czardasz z mangalicą” i „Langosza w jurcie”. W sumie nie wiem, jak to się stało, że tak nagle skoczyłem do książek tego pół-Węgra. Ale od strony dziennikarskiej znałem go znacznie dłużej, tj. odkąd regularnie kupowałem najpierw czwartkową, a później poniedziałkową „Gazetę Wyborczą”, tak naprawdę w celu czytania „Dużego Formatu”, w czasach gdy czytanie DF miało jeszcze jakiś sens. No bo w końcu Varga przez lata był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i co tydzień ukazywał się jego felieton w „Dużym Formacie”. Nie wiem, kiedy zacząłem je czytać, ale raczej było to pod koniec studiów. Wcześniej czytałem regularnie felietony Mariusza Szczygła, które niestety w pewnym momencie zaczęły mnie nudzić, jak z resztą całe jego dziennikarstwo. I wtedy pojawił się Krzysztof Varga, ze swoim ciętym humorem, sarkazmem i świetnym rozeznaniem w świecie kultury, także tej współczesnej, niegardzący ani książką, ani serialem. To dla „Gazety Wyborczej” niepowetowana strata, że taki pisarz i dziennikarz opuścił jej łamy z końcem 2020 roku i przeniósł się do konkurencji; dla mnie to kolejny powód mniej żeby jeszcze kupować raz w tygodniu „Wyborczą”.
Jestem pewien, że kiedyś felietony Vargi, niezrównane pod względem dowcipu i inteligencji, zostaną wydane w formie jakiegoś jednego opasłego tomu. Sam Varga nie stronił od komentarzy do aktualnych wydarzeń, często w świecie kultury, krytykując je zjadliwie.
Ale chciałem tu napisać o innej pozycji Autora, o wydanym pod koniec 2020 roku „Dzienniku hipopotama”. Jest to dziennik, czyli można powiedzieć, blog na papierze; forma z czasów, gdy nie było internetu. To oczywista kontynuacja dzienników Leopolda Tyrmanda, Marii Dąbrowskiej, Agnieszki Osieckiej i wielu innych pisarzy/poetów, którzy zapragnęli podzielić się z gawiedzią swoimi przemyśleniami nad różnymi sprawami. Trzeba przyznać, że tego rodzaju publikacja, w ogóle napisanie czegoś takiego, jest już samo w sobie mocno kabotyńskie. No bo rozumiem pisać sobie pamiętniczek do szuflady; no ale przecież nie po to pisarz coś pisze, żeby później papier w szufladzie był zjadany przez myszy. Pisarz przecież po to pisze, żeby szerokie masy czytelnicze się z tym zapoznały no i przede wszystkim po to, żeby się w ten sposób unieśmiertelnić. Nikt przecież chyba nie uwierzy w to, że jakiś pisarz napisał akurat dziennik lub pamiętnik i tylko po to, żeby później makulaturą napalić w piecu. Chodzi raczej o znalezienie ujścia dla swojego ego; konieczność podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami na każdy temat jest silniejsza od rozsądku; chęć opublikowania czegokolwiek zwycięża, w nadziei, że publiczność padnie na kolana przed geniuszem i przenikliwością pisarza. Prawdę mówiąc, od pisania dziennika w celu jego wydania, już niedaleka droga do influenserek, publikujących na instagramie swoje słitfocie.
Wyzłośliwiam się może trochę na wyrost. Ale tak to już jest w czasach internetu. Dawniej byle głupek mógł co najwyżej swoje przemyślenia uwiecznić na drzwiach od wychodka; dzisiaj ma od tego Facebooka. Natomiast pisarze mają lepszą formę, bo książkową.
W każdym razie Varga też postanowił się unieśmiertelnić i tym razem nie poprzez powieść czy felieton, ale właśnie poprzez dziennik.
Relacje z codzienności zaczynają się w 2018 roku, a kończą na początku 2020 roku, na progu epidemii. Wiadomo, że każdy człowiek chciałby bliżej poznać swojego ulubionego pisarza/muzyka/aktora/sportowca, zajrzeć mu pod kołdrę, zobaczyć jak żyje, jaką ma rodziną, jak mieszka, czym jeździ, jak spędza wolny czas &c. Więc taki dziennik mógłby być doskonałą okazją do tego, żeby pisarza, np. Krzysztofa Vargę, poznać nie tylko od strony zawodowej, tj. pisarsko-dziennikarskiej, ale także od strony prywatnej: gdzie mieszka, czym jeździ, co je, jak spędza czas, czy ma rodzinę i dziesiątki tego typu kwestii. Ale Krzysztof Varga (inni dziennikopisarze może też, nie wiem, nie czytałem innych dzienników, bo do tej pory ta forma mnie odpychała) ściśle dozuje informacje, które przekazuje czytelnikom. Wiadomo, że taką książkę jak dziennik, kupią tylko wielbiciele literatury danego twórcy, bo co innych ludzi obchodzi, czy ten czy inny autor słodzi herbatę czy nie, czy ma plomby w zębach, czy też nie. Ale Krzysztof Varga nawet tym swoim wiernym czytelnikom informacji skąpi. Można wręcz odnieść wrażenie, że w wielu miejscach dokonuje autocenzury. W jego opowieści, dosyć swoją drogą ciekawej, są pewne luki, niedomówienia, nieścisłości; dowiadujemy się o jakiś osobach i miejscach, ale bez bliższych informacji. Domyślamy się, że autor przeżywa jakieś problemy osobiste, ale nie wiemy, jakie dokładnie. Widać wyraźnie, że autor chce podzielić się swoimi opiniami na pewne tematy, szczególnie społeczne, kulturalne, polityczne, ale o sobie samym pisze niewiele. Informacja jest ściśle reglamentowana. Z tego powodu czytelnik ma uczucie niedosytu; ma wrażenie, że coś go omija, a sam autor nie jest do końca szczery (no a jak zdecydował się na taki literacki ekshibicjonizm, to chyba powinien się obnażyć zupełnie, a nie tylko pępek).
To wszystko nie zmienia faktu, że ci, którzy lubią felietony Vargi, będą „Dziennikami” także ukontentowani. Znajduje się w nich wiele trafnych diagnoz na temat naszego kraju, społeczeństwa itd.
O anarchii (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Dużo miejsca jest poświęcone kulturze, a raczej jej uwiądowi. Wiadomo, że dla Vargi, jako dla pisarza, jest to temat pierwszoplanowy. I tu pojawia się problem. Odniosłem wrażenie, że z tekstu przebija zgorzknienie. Pesymizm pisarza, który chce tworzyć ambitną literaturę, w kraju, w którym na wysoką sztukę nie ma popytu, a lud nie czyta niczego (a przynajmniej nie nic wartościowego), nawet ulotki od aspiryny. Moim zdaniem te utyskiwania są trochę przesadzone. Któż by nie marzył o napisaniu powieści, wiersza lub opowiadania; opublikowaniu go i zostaniu sławnym? Varga w części te marzenia zrealizował. Ale jego ambicje sięgają wyżej. W wielu miejscach pisze o tym, że jego czytelnicy to sami emeryci (więc ja muszę być wyjątkiem); że jest ich niewielu, że jego książki się nie sprzedają albo sprzedają się w marnych nakładach. No i pretensje do czytelników, że nie czytają ambitnej literatury (czytaj powieści napisanych przez Vargę), tylko książki tramwajowo-klozetowe, których autorów, stachanowców literatury (określenie zaczerpnięte z któregoś z felietonów), przez litość nie wymienię.
Te narzekania są na pewno częściowo uzasadnione. U nas nie ma nawyku czytania; czytanie jest dekadencką rozrywką zgniłej elity, a prawdziwy i wartościowy członek społeczeństwa, powinien się zadowolić kabaretami i Sylwestrem z Jedynką.
Upadek kultury jako objaw choroby (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)Czytelnicy są beznadziejni (K. Varga „Dziennik hipopotama”, wyd. Iskry, 2020)
Czytając dziennik Vargi mam jednak chwilami wrażenie, że żyjemy na jakiś dwóch, zupełnie różnych planetach. I chyba te różnice nie wynikają tylko z tego, że on mieszka w Warszawie, a ja w prowincjonalnym, nic nieznaczącym mieście. Obraca się w światku artystycznym, wielkomiejskim. Jego znajomi, to same sławy, pisarze, aktorzy, gwiazdy estrady. Życie upływa mu na oglądaniu seriali, chodzeniu do kina/teatru i szlajaniu się po knajpach. Dziwi mnie, że zupełnie nie przyjmuje do wiadomości, że większość ludzi tak nie żyje, choćby z powodu prozaicznej konieczności zarobienia na życie. I ma pretensje, że zamiast oglądać ambitne filmy, chodzić do teatru, na odczyty poezji czy czytać książki – ludzi zajmują się, mówiąc eufemistycznie, sprawami doczesnymi. A gdy już ktoś zacznie czytać, to Varga to krytykuje – że ludzie czytają nie te książki, które jego zdaniem czytać powinni (w domyśle – te, których jest autorem). Niestety odniosłem wrażenie, że z tego wszystkiego przebija lament i zawiedzione nadzieje niespełnionego pisarza, który odniósł sukces, ale niewielki; zdecydowanie za mały jak na jego ambicje. Trochę szkoda, że taki znawca kultury, niezły pisarz, erudyta i recenzent oraz, wybitny, jakby nie było, felietonista, zajmuje się użalaniem nad sobą.
No cóż. Chociaż dziennik momentami może nie tyle rozczarował, co zdziwił, to jednak ja się nie zrażam do pisarstwa Krzysztofa Vargi i zamierzam zgłębiać je dalej. Właśnie zabrałem się za jedną z jego nowszych książek „Sonnenberg”. Chociaż po przeczytaniu „Dziennika” nie jestem pewien, czy zrozumiem tę powieść tak, jak powinienem.
To nie jest rzecz jasna autobiografia autora w ścisłym znaczeniu tego słowa. To zdecydowanie powieść, chociaż bardzo specyficzna, jak cała twórczość Bernharda. Autor opisuje w niej swoje doświadczenia i obserwacje z czasów młodości i dzieciństwa. Przynajmniej możemy się domyślać, że są to wspomnienia autora, chociaż rzecz jasna trudno jednoznacznie zweryfikować, czy to wszystko autor przeżył naprawdę. Jeśli nawet nie wszystko w tej książce to opis życia autora, to na pewno duża część. W książkach jest mowa o rodzinie, wielokrotnych przeprowadzkach, szkole, grze na skrzypcach, lekcjach śpiewu, wojnie, relacjach z rówieśnikami, pracy i chorobie płuc. Chyba po prostu o tym wszystkim, co zaważyło na późniejszym życiu pisarza.
Książka składa się właściwie z pięciu mniejszych części, które można czytać niezależnie i które z resztą wcześniej były wydawane osobno (wcześniej przeczytałem „Chłód” i „Suterenę” w jakiś przedpotopowych wydaniach). W 2019 roku Wydawnictwo Czarne wydało je jako jeden tom.
Na pierwszy rzut oka literatura Bernharda nie wygląda zachęcająco: długie zdania, brak akapitów, brak dialogów, cała książka jako jeden megarozdział. Można powiedzieć, że to przepis na literacką katastrofę albo literaturę dla wąskiego grona maniaków i masochistów. Ale tak nie jest. Pomimo tego, że autor pisze w stylu przypominającym strumień świadomości, to ta jego świadomość nie jest nudna; wręcz przeciwnie jest pozytywnie zaskakująca i wciągająca. Narrator snuje swą opowieść, najpierw płynnie omawia wydarzenia z życia, a następnie robi zupełny skok w bok – jakąś niesamowitą dygresję, by po pewnym czasie powrócić do głównego nurtu rozważań. Ale pomimo tego czytelnik nie gubi się fabule. Książka jest ciekawa i pomimo mało, na pierwszy rzut oka, przystępnej formy, ma się ochotę wiedzieć, co zdarzyło się dalej. Autor opisuje swoje życie, ale także czyni wiele uwag natury ogólnej, dzieli się z czytelnikiem swoimi spostrzeżeniami na temat społeczeństwa i relacji międzyludzkich. Poza tym powieść jest ciekawym źródłem wiedzy na temat Austrii, która nie jest u nas wcale aż tak znana.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Opis pobytu w szpitalu w związku z chorobą płuc
Właściwie nie ma tu dialogów. A jeśli są, to są to dialogi z samym sobą. W końcu można odnieść wrażenie, chyba słuszne, że dla Bernharda tylko on sam, ewentualnie jego dziadek, który zajął bardzo istotne miejsce w jego życiu, był godnym uwagi rozmówcą. T.B. nie boi się tego przyznać, że cała reszta ludzi, to po prostu głupcy (elegancko to nazywając).
T.B. wspomina swoje dzieciństwo przed wojną, w czasie wojny oraz w drugiej połowie lat 40. Opisuje bombardowania Salzburga, w którym ówcześnie mieszkał. Przypomina, jak chodził do szkoły: narodowosocjalistycznej, w 1945 roku przerobionej na katolicką (pisze, że różnica niewielka). Opisuje swoje relacje z innymi rówieśnikami i nauczycielami. Ogólnie rzecz biorąc nie są to wspomnienia budujące. Bieda, patologiczne relacje z rodzicami, częste przeprowadzki, złe wyniki w szkole, brak pomysłu na własną przyszłość, otoczenie składające się z ludzi podłych i tępych. I w końcu koszmarna choroba, pobyty w szpitalu w sali dla umierających, a na końcu w sanatorium-umieralni.
W książce jest także mowa o Austrii przedwojennej, następnie wcielonej do Rzeszy niemieckiej; o tym, jak w niemieckiej szkole T.B. nazywany był „Austryjakiem”. Mowa jest także o hitlerowskich wyjazdach wakacyjnych dla „trudnych dzieci”, na których się znalazł, z powodu nieumiejętności funkcjonowania w społeczeństwie.
Thomas Bernhard „Autobiografie” • Narodowosocjalistyczne „kolonie” dla dzieci z „trudnych rodzin”
Traumatyczne dzieciństwo naznaczone wieloma przykrymi wydarzeniami niewątpliwie miało wpływ na życie pisarza; nic więc dziwnego, że poświęcił mu znaczące dzieło. Z innych utworów Bernharda bije pesymizm i brak złudzeń co do ludzi. Twórczość T.B. to ciekawa pozycja w literaturze dwudziestego wieku i przydatny łącznik z przeszłością.
W ciągu ostatniego czasu, za sprawą artykułu na temat Thomasa Bernharda, który ukazał się w „Polityce”, zaznajomiłem się odrobinę z twórczością tego austriackiego pisarza. Dotychczas przeczytałem dwie jego książki „Chłód” oraz „Kalkwerk”. Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, czy jest to literatura ciężka czy lekka. Raczej nie jest dla każdego. Książeczki same w sobie są bardzo cienkie (te, które przeczytałem do tej pory). Ale jak już się jakąś otworzy, to w środku czeka na nas dosłownie ściana tekstu. Autor nia bawi się w dialogi, w akapity, w krótkie zdania. Zdania na jedną stronę są tutaj normą. Wydawałoby się, że tego typu literatura to przepis na odstręczenie czytelnika. Okazuje się, jednak, że pomimo braku dialogów, książki da się czytać, a nawet są dosyć ciekawe. Pomimo tego, że jest to lity tekst, wiadomo o co chodzi i da się pójść za narracją. Mówiąc krótko, czytelnik nie jest zagubiony.
„Chłód” to chyba coś w rodzaju książki autobiograficznej (chociaż trudno powiedzieć, nie wiem, czy nie jest to część jakiejś większej całości, ale tylko ten jeden tom udało mi się wyrwać w bibliotece). Są to przemyślenia chłopaka zamkniętego w „sanatorium” dla chorych na gruźlicę. Ciekawy jest obraz powojennej Austrii.
Natomiast „Kalkwerk” to nazwa majątku ziemskiego, w którym żyje „Konradostwo” – książka jest o tym, jak mąć zabił swoją żonę, i dlaczego.
Lecter (Mads Mikkelsen) – człowiek o wielu talentach.
Od dłuższego czasu nie oglądałem żadnego dobrego serialu ani filmu. Nie wiem dlaczego, może po prostu, gdy skończyłem studia, to nastała taka posucha 🙂
W sierpniu rozpocząłem oglądanie „Hannibala”. Nie trudno się domyślić, że serial nawiązuje do „Milczenia owiec”, „Hannibala” (z Hopkinsem) i całej tej filmowej menażerii, która jest jakoś tam związana z serią książek (o ile pamiętam, „Czerwonego smoka” chyba nawet zacząłem czytać, ale mnie znudził). Jeśli wierzyć napisom w filmie, to ponoć jest on jakoś z „Czerwonym smokiem” związany. Dla osób nie w temacie wystarczy powiedzieć, że „Hannibal” (imię) rymuje się z „kanibal” – więc już wiadomo, o co chodzi.
Wyprodukowano trzy sezony serialu, każdy po trzynaście odcinków, i o ile słyszałem, więcej już chyba nie będzie. Głównym atutem filmu jest Mads Mikkelsen, czyli świetny duński aktor. Pasuje do fabuły całkiem nieźle, bo i sam tytuły bohater jest postacią dosyć egzotyczną. Otóż, jak dowiadujemy się już w trzecim sezonie, co wynika także z powieści, sam Hannibal Lecter nie jest Amerykaninem, tylko Europejczykiem (chyba Litwinem) – co uwiarygadnia jego nie do końca amerykański akcent. Sam Lecter jest lekarzem i, co by nie mówić, człowiekem renesansu: maluje, rysuje, komponuje, gotuje… Jednym słowem – chodzący ideał, z jednym małym wyjątkiem, czyli skłonnością do mordowania.
Skłonności do mordowania tytułowego bohatera można się z resztą domyślać od samego początku, chociaż nie jest to podane widzom wprost na tacy. Musi minąć kilka odcinków, nim widzowie przekonają się o tym na pewno.
Pierwsze dwa sezony są ciekawe i trzymające – w miarę – w napięciu. Nie patrzy się przy nich tak na zegarek, jak przy „Detektywie”. Natomiast sezon trzeci to jest tragedia. Utknąłem chyba na piątym odcinku i jak na razie nie jestem w stanie zebrać się, by obejrzeć dalszy ciąg.
Film jest bardzo plastyczny, z ciekawą scenografią i rekwizytami. Widać, że scenarzystom nie brakowało pomysłów 🙂 Dla mnie denerwujące są wizje głównego bohatera, które są mocno kiczowate. Kicz jest obecny w wielu amerykańskich filmach.
Wczoraj zakończyłem swoją przynajmniej dwuletnią przygodę z„Downton Abbey”. Jest to niewątpliwie jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałem. Pamiętam, jak będąc na trzecim roku studiów, zaczynałem oglądać ten serial (wówczas były już chyba trzy, czy cztery sezony) i oglądałem nieraz, wieczorami, po dwa odcinki dziennie (choć są rzecz jasna osoby mogące obejrzeć cały sezon jednego dnia). Wczoraj natomiast, obejrzałem finałowy odcinek ostatniego, szóstego sezonu. Jak dla mnie, serial spokojnie mógłby się ciągnąć dalej.
Ten serial pokazuje, że doskonałą rozrywkę (i to na poziomie) może dostarczyć nie tylko kino, ale i mały ekran (a nawet ekran 13-calowy, w komputerze), a także, że warte uwagi są nie tylko seriale kryminalne, ale także obyczajowe i kostiumowe.
Akcja serialu rozgrywa się w latach 1914 – 1925: opowiada o rodzinie angielskiej arystokracji (nie jakiejś tam szlachty zaściankowej, tylko prawdziwych lordów) i – co najważniejsze – w powiązaniu z losami „klasy nieposiadającej”, czyli np. służby. Serial, jak mi się zdaje, dosyć wiernie pokazuje społeczeństwo na początku XX wieku, ówczesne rozterki, relacje międzyludzkie. Niewątpliwie wart jest obejrzenia.
Rodzina mieszka w wielkim zamku
Na koniec dodam, że paręnaście dni temu skończyłem także „Dr. House’a”. Nie widziałem wszystkich odcinków, ale na pewno widziałem przynajmniej 2 – 3 pierwsze sezony, dwa ostatnie i na pewno niektóre odcinki ze środka. Ten serial pojawił się w telewizji w czasie, gdy byłem w liceum i był to pierwszy serial, jakikiedykolwiek w miarę regularnie oglądałem w telewizji.
Na zachętę Salma Hayek. Źródło: http://srebrny-ekran.pl/wp-content/uploads/2015/11/tale1.jpg
W tym tygodniu byłem na filmie „Pentameron”, który reklamowano już ze dwa miesiące, ale na naszej prowincji jest tylko jeden seans – i był on w ten poniedziałek. Dodam, że film wyświetlono w kaliskim kinie Centrum, tzn. kinie studyjnym, które jest fajne, bo nie gra byle czego i nie jest tam sprzedawane jedzenie. Niestety, fotele są niewygodne (noga boli mnie do dziś), a ekran i dźwięk jednak nie są takie, jak w dużych kinach.
Film jest rzekomo włoski, ale aktorzy wzięci byli chyba z łapanki. Co odbiło się na języku, bo z jakiś przyczyn nakręcono go po angielsku i efekt jest dosyć dziwaczny. Z jednej strony – film bardzo europejski, scenariusz napisany na podstawie baśni jakiegoś włoskiego barokowego pisarza (stąd podobieństwo do „Dekameronu”), z odniesieniami do europejskich legend, mitów itd. – a z drugiej strony – cały efekt psuje ohydny angielsko-pseudo-amerykański akcent. Aktorzy ewidentnie się męczą.
Gra aktorska dosyć drewniana.
Jak przystało na baśń, są piękne zdjęcia, ładne efekty, świetna scenografia, fantastyczne kostiumy – i to jest ewidentnie na plus. Co do muzyki: wszyscy zachwycają się Desplatem; ja się nie zachwycam. Ale fabuła też trochę rozczarowuje. Niby te opowiastki są całkiem ciekawe, ale brakowało jednak jakiegoś zakończenia.
Jednym słowem: nie było źle, ale mogło być trochę lepiej.
Król wyrusza na poszukiwanie morskiego potwora. Przez szybkę niewiele widzi. Źródło: http://www.kinonh.pl/pliki/wgrane/image/fotosy/ZAPOWIEDZI/PENTAMERON/11.jpg_standa.jpg
Drugi sezon serialu „Detektyw” (ang. True Detective) jest beznadziejny. O ile pierwszy sezon, pomimo znacznych dłużyzn, dało się oglądać, o tyle drugiego oglądać się nie da. W pierwszym sezonie było dwóch policjantów, był trup, było dochodzenie, były jakieś retrospekcje itd. – dało się w tym połapać. Na końcu, dla cierpliwych, było jakieś zakończenie, nie pamiętam już jakie.
Drugi sezon nie ma z pierwszym nic wspólnego. Są całkowicie nowi bohaterowie, wzięci znikąd. Nie ma trupa (tzn. jakiś jest, ale nie o niego chodzi), tylko jakieś polityczno-gospodarcze przekręty. Nie idzie się w tym połapać. Już w pierwszym odcinku jest się zasypanym taką ilością nazwisk i miejsc, że nie wiadomo, o co chodzi. Dalej jest tylko gorzej.
Bohaterowie średnio sympatyczni. Jedna ciekawsza postać… z resztą nieważne.
Bądąc pod wpływem doniesień prasowych o nowej powieści Umberto Eco, przypomniało mi się, że mam w domu przynajmniej jedną książkę tego pisarza – „Cmentarz w Pradze”. Postanowiłem przeczytać ją po raz drugi. Nie mam wątpliwości, że teraz lepiej tę książkę zrozumiałem i chyba bardziej mi się podobała. Jak widać, przeczytać coś po raz drugi – czasami warto. Niemniej jednak, dobrze jest choćby cośkolwiek kojarzyć z historii Włoch i Francji, bo coś, co dla pisarza jest oczywiste, dla nas – niekoniecznie.
Akcja powieści nie rozgrywa się wcale na żadnym cmentarzu, ale wielokrotnie o nim jest wspomniane. Ma to być miejsce spotkania rzekomych spiskowców. Jakich – nie powiem. Jednakże tworząc fabułę autor udaje, że przepowiada w pewien sposób przyszłość.
A trzeba także przyznać, że autorka snując fabułę nie zmierza wcale prosto do celu i, o czym jest książka, w gruncie rzeczy dowiadujemy się po dłuższej chwili 🙂 Opowieść generalnie jest o Jakubie Franku i frankistach. Szczegółowe informacje na jego temat są m. in. w Polskim Słowniku Judaistycznym.
A kim był Jakub Frank? Nie tak łatwo na to pytanie odpowiedzieć, ale można rzecz, że był skrzyżowaniem proroka i duchowego przywódcy, pewnego odłamu judaizmu.
Nigdy wcześniej żadnej książki Olgi Tokarczuk nie czytałem, ale po przeczytaniu tej powieści, mam chęć na następne. Książka do lekkich nie należy (dosłownie i w przenośni); pisana jest w czasie teraźniejszym, co jest trochę rozpraszające. Pomimo tego autorka doskonale kreuje realia XVIII-wiecznej polskiej prowincji. W dodatku nie tylko polskiej, ale też i innych państw, których dawno na mapie już nie ma. Jak wskazano na okładce, jest to podróż przez kultury, religie, języki i liczne granice. Od Azji Mniejszej, przez Grecję, Bałkany, do Polski – i jeszcze dalej. Nie da się tego w kilku zdaniach ogarnąć, trzeba po prostu przeczytać!
Poza tym, na końcu książki dosyć ciekawie pokazana jest łączność tej starej sekty żydowskiej z czasami współczesnymi.
Dzisiaj skończyłem czytać „Opowieść o Darwinie” Irvinga Stone’a, czyli fabularyzowaną biografię Karola Darwina. Nazwisko tego autora daje rękojmię, że książka z pewnością będzie dobra i nie zawiodłem się (jeszcze zanim zacząłem liceum, czytałem „Pasję życia”). Autor szczegółowo opisuje jego życie, ewolucję poglądów, źródła zainteresowań itd. Zastanawiam się, na ile jest to zmyślone, a na ile poparte źródłami. W każdym razie, jest to z pewnością wiarygodne źródło wiedzy o epoce; jeśli coś z opisanych wydarzeń nie miało miejsca, z pewnością mogło było się wydarzyć.
Początek rozważań nad teorią doboru naturalnego
Ostatnio byłem także w kinie na „Ziarnie prawdy”. Czyli Sandomierz bez ojca Mateusza 😀
PS. Teraz czeka na mnie smakowity kąsek, czyli „Księgi Jakubowe”, ale podróżowanie z takim ciężarem jest trochę kłopotliwe.
Ostatnimi czasy przeczytałem kilka książek (no, bo w końcu ciągle coś czytam, ale czasami idzie mi powoli) i chciałbym coś więcej napisać o jednej z nich. Mam na myśli „Wszystko, co lśni” autorstwa Eleanor Catton (ang. The Luminaries). Do jej przeczytania zainspirowała mnie Trójkowa audycja, którą można też odsłuchać w internecie.
„Wszystko, co lśni” – Wydawnictwo Literackie
Autorka mieszka w Nowej Zelandii i pisze o Nowej Zelandii, która dla nas jest bardzo odległa w przenośni i dosłownie. Coś tam kojarzymy na temat Australii, informacje na jej temat próbujemy rozciągać na Nową Zelandię, jednak w wielu kwestiach ten kraj może nas jeszcze zaskoczyć (mnie zaskoczył fakt, że w NZ nie występowały naturalnie żyjące ssaki). Warto dodać, że powieść została nagrodzona jakąś, ponoć prestiżową, nagrodą literacką.
Powieść przenosi nas do XIX wieku i czasu nowozelandzkiej gorączki złota. Jednym z głównych bohaterów jest Walter Moody, który z Wielkiej Brytanii przybył do Nowej Zelandii, aby się trochę wzbogacić. Wchodzi do hotelu „Korona”, w którym przypadkowo natrafia na grupę, z pozoru, przypadkowych osób. Z jedną z nich zaczyna rozmawiać i zostaje wciągnięty w pewną dosyć zawiłą intrygę. Okazało się bowiem, że pewnej nocy zdarzyło się kilka – trudnych do wyjaśnienia – sytuacji, które, jak się okazuje, w pewien sposób wszystkie ze sobą łączą.
O tym opowiada pierwsze 400 stron, a przez następne 400 stron następuje rozwikłanie intrygi. Eleanor Catton zachęca do tego, aby odpowiedzi szukać w astrologii, ale jest to jednak dosyć trudne. Dlatego warto posłuchać audycji, do której link jest powyżej; ona nieco rozjaśnia.
Książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na jej doskonałą atmosferę, rozległą wiedzę autorki dotyczącą realiów tamtych czasów, ale także na fantastyczny język, którym jest napisana (i genialne tłumaczenie, pełne trudnych słów 🙂 ). Jest pełna niepokoju, ale jej zakończenie powoduje lekki niedosyt; miałem trochę wrażenie, że jednak brakuje tam pewnego rozwiązania akcji. No ale tak to już jest w literaturze postmodernistycznej…
Jest to książka odrobinkę ambitniejsza, ma blisko 1000 stron, ale czyta się dosyć gładko.
Trwa już drugi tydzień roku akademickiego, ale to nie znaczy, że przestałem czytać. Bo czytam, nie tylko podręczniki.
W tamtym tygodniu skończyłem „Morfinę”Szczepana Twardocha. Dochodzę do wniosku, że zdolności interpretacyjne tekstów literackich w znacznej chyba mierze utraciłem; a może wcale nigdy ich nie miałem (przynajmniej w odniesieniu do powieści tego typu)? Filolog tę książkę zdiagnozowałby jako powieść postmodernistyczną (czytaj: trudną do zdzierżenia): wielu narratorów, rozchwiany emocjonalnie bohater, wątpliwości co do tożsamości, dziwne „głosy znikąd”, retrospekcje, introspekcje, przeniesienia do przyszłości itd. Książkę czyta się nader przyjemnie i nie mam wątpliwości co do tego, że były to pieniądze dobrze zainwestowane, bo pióra Twardocha jest bardzo sprawne, z pewnością sprawniejsze niż moje paluszki biegające po klawiaturze piszące te słowa.
W jego powieści nie brakuje wielu błyskotliwych porównań, pięknie użytych przekleństw, bogatego folkloru językowego; nie ma tu żadnej pruderii – nie jest więc to lektura dla każdego, a przynajmniej nie dla osób, które nie mają dystansu do rzeczywistości (i historii).
Nie będę pisał, o czym książka jest, bo każdy może się sam przekonać.
Wiele miejsca można by też poświęcić samej osobie autora, który jest „zadeklarowanym śląskim patriotą”. Jest chyba także w pewnym sensie mistrzem w kreowaniu własnego wizerunku. Wystarczy spojrzeć na jego stare i nowe zdjęcia (odsyłam do Google Obrazy).
Tym razem przyszedł czas na to, aby wspomnieć o serialu „The Killing”. Oglądałem go przez ostatnie kilka dni już trzecie wakacje z rzędu. 2 lata temu obejrzałem sezon I i II; rok temu ukazał się sezon III, a w tym roku – sezon IV – najprawdopodobniej ostatni (zmienił się także producent). Jakieś odcinki tego serialu były także w telewizji pod tytułem Dochodzenie (nota bene zupełnie nieadekwatnym, ale tłumacz nie musiał o tym wiedzieć; na marginesie – tłumaczenie internetowe jest znacznie lepsze).
Serial jest produkcji amerykańskiej, ale jego pierwowzorem był serial duński. Duńską wersję też zacząłem oglądać, ale w końcu mnie znudziła. Z zaskoczeniem muszę przyznać, że wersja amerykańska jest znacznie lepsza (a niektóre odcinki były reżyserowane przez Agnieszkę Holland). To właśnie duńskie klimaty zainspirowały scenarzystów (jednym ze scenarzystów jest twórca „Detektywa”) do rozegrania akcji filmu w spokojnym, mglistym i deszczowym stanie Washington. Deszczu jest tam rzeczywiście dużo, chociaż pada głównie wtedy, gdy bohaterowie są schronieni w samochodach, a gdy wychodzą – w cudownym sposób padać przestaje 🙂
Pierwsze dwa sezony opowiadają o tym, jak nasi dzielni bohaterowie szukają zabójcy pewnej uczennicy, której trupa znaleziono w samochodzie wepchniętym do stawu. Co ciekawe, samochód należał do sztabu wyborczego kandydata na burmistrza miasta, więc zagwarantowana jest także intryga polityczna. Za każdym razem, gdy wydaje się, że zabójca jest już prawie w ręku policji okazuje się, że to jednak nie on.
W tym filmie chodzi jednak nie tylko o samą fabułę, ale też i o sposób nakręcenia. Mroczne krajobrazy, intrygująca, niepokojąca muzyka… warto obejrzeć!
W tamtym tygodniu obejrzałem jeszcze dwa inne filmy, o których warto wspomnieć. Oba to dreszczowce (horror, jak kto woli) i oba już sprzed wielu lat. Uchodzą za klasykę kina. Nietrudno zauważyć, że są zupełnie inne, niż dzisiejsze horrory epatujące obrzydliwościami wszelkiej maści. Tamte są zdecydowanie bardziej subtelne i myślę wręcz, że dla dzisiejszego widza, zahartowanego we wszelakich straszydłach czerpanych choćby z serii „Ringów”, raczej niezbyt straszne. A chwilami trochę groteskowe.
„Egzorcysta” (1973) – obowiązkowy film na religię 🙂 Jak z filmu wynika w Stanach Zjednoczonych już w latach 70. wątpiono w jakąkolwiek moc egzorcystów i w opętania, w przeciwieństwie do Polski – gdzie w XXI wieku pod tym względem ciągle jesteśmy w średniowieczu.
Nietrudno się domyślić, że film faktycznie opowiada o rzekomym opętaniu przez diabła, chociaż początkowo nic na to nie wskazuje. Bohaterowie krążą po lekarzach w poszukiwaniu odpowiedzi na źródło „dziwnego zachowania” jednej z bohaterek. Diabła jest tam w sumie niewiele, a obowiązkowe „miotanie jak szatan” wygląda dosyć pociesznie. „Matka Joanna” jest pod tym względem zdecydowanie mniej widowiskowa, a chyba robi większe wrażenie. Tutaj jest rzecz jasna nadludzka siła, niski głos i wszystkie inne diabelskie przypadłości (kto chodził na religię, wie z pewnością, jakie są objawy opętania :), ale jakiegoś głębszego przesłania to już raczej nie ma. Jednak film i tak warto zobaczyć choćby po to, by przekonać się, jak czterdzieści lat temu robiono horrory.
Miota nią jak szatan!
„Ptaki” (1963) – rzekomo jest to klasyka gatunku Alfreda Hitchcocka. Chyba trochę przereklamowane, a może ja – przesiąknięty współczesnymi filmami – nie jestem w stanie zrozumieć, ponoć ukrytego w filmie, geniuszu Hitchcocka.
Często mówi się, że „napięcie rośnie jak u Hitchcocka”. No cóż… kto ten film obejrzy, to chyba zmieni zdanie. Przede wszystkim dlatego, że przez pierwszą godzinę filmu, opowieść bardziej przypomina romans, czy jakiś film obyczajowy, a już na pewno nie dreszczowiec. Strasznie, chociaż nie jakoś przesadnie, robi się dopiero w ⅔ filmu.
Film warto obejrzeć choćby po to, by zobaczyć, jak żyło się w latach 60. w USA. Ja osobiście zwróciłem uwagę na to, że główni bohaterowie korzystają ze zmywarki (o ile mnie wzrok nie myli). Efekty specjalne sprzed pół wieku wyglądają także ciekawie, domyślam się, że ówcześnie robiły wielkie wrażenie.
Film nie jest może aż tak straszny, jak to się zwykło mówić, ale i tak jest dosyć ciekawy. Zagadka pozostaje niewyjaśniona i – nie zwiastuje pozytywnego zakończenia.
Warto się przez minutę pochylić nad filmami i serialami, które w ostatnim czasie widziałem.
„Grand Budapest Hotel” – ten film widziałem tydzień temu, jest to produkcja z tego roku, więc zupełnie świeża. Jestem zdziwiony, że nie jest oznaczona emblematem „Filmweb poleca”, bo film, jakkolwiek sceptycznie do niego podchodziłem (bo sceptycznie podchodzę do zmyślonych państw), całkiem mi się podobał.
Nie jest to film z gatunku tych, co się bierze zupełnie na serio, ale nie jest on także zupełnie oderwany od rzeczywistości (jak choćby w przypadku „Drzewa życia”, o którym jak pomyślę, to mi się słabo robi, choć oglądałem go już dawno temu). Jest to coś pomiędzy baśnią, a filmem fabularnym, ale jeśli uznać go za baśń – to zdecydowanie nie dla dzieci. Bajkowy charakter przywodzi na myśl sposób sfilmowania, zdjęcia – tak, że ma się wrażenie, że cała akcja rozgrywa się w jakimś wielkim domku dla lalek.
Nie ma co się rozwodzić za fabułą, jest ona bowiem dosyć absurdalna, ale i ciekawa. Warto jednak wspomnieć, że akcja rozgrywa się w jakimś państwie w Europie i można się domyślać, że dodatkowo – w Europie środkowo-wschodniej; gdyż losy wyimaginowanego państwa, są jakby parabolą losów państw z Europy środkowo-wschodniej.
W filmie występują m.in. Ralph Fiennes („Lektor”), Tilda Swinton („Orlando”), F. Murray Abraham („Imię róży”), Adrien Brody („Pianista”).
„Detektyw” – wakacje bez obejrzenia choćby jednego serialu, to wakacje stracone. Ten serial ma na Filmwebie wyjątkowo wysoką ocenę (8,6) i wydaje mi się, że nawet trochę zawyżoną, bo ja aż tak wysoko bym go nie ocenił. Przede wszystkim ze względu na parę dłużyzn, które się w nim znalazły – choć serial ma tylko 8 godzinnych odcinków. Serial w jakimś tam sposób nawiązuje do konwencji „The Killing”, więc już z tego względu warto go obejrzeć.
Opowiada o tym, że dwóch śledczych (najpierw jako policjanci, a potem – już nie) tropi sprawcę seryjnych rytualnych zabójstw dokonywanych w Luizianie.
„Miłość” – a to zejście na ziemię, choć raczej nie dla osłody. Ten film opowiada o starości i umieraniu, choć w małżeństwie, więc odróżnia go to pod tym względem od „Pora umierać”, polskiego filmu z Danutą Szaflarską, który moim zdaniem jest znacznie ciekawszy. „Miłość” jest strasznie długa i trochę rozwlekła, ale da się obejrzeć bez ciągłego patrzenia na zegarek.
Chyba jakoś w listopadzie pisałem o filmie „Ida”, który polecałem. W niektórych recenzjach można było przeczytać, że „Ida” była podobna do innej polskiej produkcji – „Matki Joanny od Aniołów”. Ten film został nakręcony w 1961 na podstawie opowiadania (chociaż bardzo długiego) Jarosława Iwaszkiewicza. Opowiadanie przeczytałem mniej więcej rok temu, a teraz, korzystając z ferii, obejrzałem ekranizację (jest dostępna na YouTube).
Dzieło Iwaszkiewicza jest świetne i na pewno spodoba się każdemu, kto lubi mroczne klimaty utrzymane w duchu Ojca Natanka. W liceum zostałem zmuszony do czytania „Panien z wilka”, nad którymi myślałem, że ducha wyzionę, tak więc „Matka” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, bo choć to opowiadanie jest objętości małej powieści, można je spokojnie przeczytać w parę godzin. Szkoda czasu na opisywanie, o czym jest, bo to sprawa dosyć prosta, a może i bardziej złożona, a kto chce – to przeczyta lub obejrzy film.
Matka Joanna od Aniołów i jej szatańska joga – kadr z filmu „Matka Joanna od Aniołów”
Film warto obejrzeć nie tylko ze względu na fabułę, ale przede wszystkim z uwagi na fantastyczny sposób sfilmowania, świetne kostiumy, rewelacyjną scenografię, ascetyczne plenery. Prawdziwa magia kina. Do tego dochodzi genialna gra aktorska. Kto obejrzy ten film i „Idę” z pewnością sam zauważy wiele podobieństwa. A „Matka Joanna” jest uważana za jeden z najwybitniejszych filmów.
Jazzu raczej nie słucham, ale tego wydarzenia nie sposób zignorować. Ostatnio płyta „Night in Calisia” otrzymała nagrodę Grammy (czyli takiego muzycznego Oscara) dla najlepszej płyty jazzowej nagranej wraz z dużym zespołem. Pewnie bym o tym normalnie się nie rozpisywał, gdyby nie to, że tym dużym zespołem była Filharmonia Kaliska. W ostatniej „Polityce” przeczytałem, że kompozycja została napisana na zamówienie Adama Klocka, dyrektora Filharmonii w Kaliszu. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że kaliska orkiestra jest na światowym poziomie 🙂
Dzisiaj, po kilkunastu miesiącach, skończyłem czytać „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna. Zajęło mi to blisko półtora roku; jednak nie dla tego, że książka jest słaba – wręcz przeciwnie, jest świetna. Nie należy jednak do lektur, które można by łyknąć „na raz”. A poza tym, w ciągu roku akademickiego mam bardzo mało czasu na czytanie albo gdy już czas mam, to często nie mam weny.
Ze szkoły każdy coś tam o łagrach wie; podobnie, jak każdy coś tam wie o lagrach. W ciągu swojej nauki dwukrotnie czytałem „Inny świat” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. „Archipelag” pokazuje jednak tę problematykę w zupełnie innym ujęciu i w inny sposób. Książka Herlinga-Grudzińskiego, to wspomnienia jej autora, ze stosunkowo krótkiego pobytu na Syberii (krótkiego, choć jednak dla wielu więźniów wystarczającego, by zakończyła się dla nich śmiercią). W „Innym świecie” opisane jest życie w jednym obozie; nie brak tam szczegółowych opisów, nierzadko okrutnych, wzbudzających tyle emocji, co „Medaliony” Zofii Nałkowskiej.
Obozy u Aleksandra Sołżenicyna wyglądają zupełnie inaczej. Rosjanin opisuje je w sposób dosyć cyniczny, świadom tego, że „jego nic już nie zdziwi”. Karę dziesięciu lat obozu nazywa dychą, a dwudziestu pięciu lat – ćwiarą. Jego historie, oparte na zeznaniach dziesiątków świadków, są zupełnie nie do pojęcia. No i są spisane z perspektywy Rosjanina, obywatela Związku Radzieckiego, który miał zupełnie inne cele i marzenia, niż uwięzieni z podbitych w czasie II wojny światowej państw. Najważniejsze jest jednak to, że „Archipelag” nie jest tylko opisem wspomnień jednego człowieka; „Archipelag”, to prawdziwa epopeja, właściwie monumentalny reportaż, w szczegółach przedstawiający panoramę obozowego „życia” i całego systemu terroru od jego powstania po rewolucji październikowej, aż do lat 60. XX wieku. Sołżenicyn pisze nie tylko o własnych przeżyciach, ale szeroko omawia uwarunkowania polityczne i prawne ZSRR, analizując system GUŁagu z każdej strony.
Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag 1918 – 1956. Próba dochodzenia literackiego” – trzy tomy, siedem części (Александр Солженицын – Архипелаг ГУЛАГ. Опыт художественного исследования)
Listopad rozpocząłem od wizyty w kinie na filmie „Ida”, który był tak długo reklamowany w radiu, internecie i gazetach (wg „Polityki” – wybitny), że w końcu uległem i udałem się na seans. Poprzednim razem w kinie byłem chyba w styczniu (w każdym razie padał wtedy jeszcze śnieg) na „Lincolnie”.
Ida (z prawej) ze swoją ciotką
Film opowiada o młodej nowicjuszce wychowanej w klasztornym sierocińcu, która na polecenie swojej przełożonej, przed przyjęciem ślubów wieczystych, udaje się do swojej jedynej żyjącej krewnej. Od niej, prowadzącej dosyć rozrywkowy tryb życia sędzi, dowiaduje się o historii swojej rodziny i razem z nią wyrusza szukać swoich korzeni.
Film przede wszystkim porusza ascetyczną realizacją: minimalistycznymi zdjęciami, właściwie brakiem muzyki, wyjątkowo plastycznymi ujęciami. Jest czarno-biały i nie jest panoramiczny. Moim zdaniem była to prawdziwa uczta dla oczu, bohaterowie filmowani nieraz z nietypowych pozycji, ukazani w nieoczekiwany sposób. Ciekawie zostało przedstawione życie w klasztorze lat 60. Najciekawszą postacią jest jednak grana przez Agatę Kuleszę ciotka Idy, czyli Wanda Gruz. Nie da się jej jednoznacznie ocenić: z jednej strony chce pomóc Idzie i szybko do niej się przywiązuje, pomimo początkowej niechęci; z drugiej zaś – jak sama przyznała – była prokuratorem oskarżającym w procesach politycznych czasu stalinizmu. I – jak się zdaje – wykonywała tę pracę z przekonaniem.
Film jest krótki, ale nieraz zaskakuje zwrotami w fabule. Warto zobaczyć.
Byłem ostatnio na dwóch kocnertach w filharmonii, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że Filharmonia Kaliska jest jednak świetna. Żaden z nich nie był prowadzony przez dyrygenta Filharmonii, tj. Adama Klocka, tylko przez muzyków występujących gościnnie.
Pierwszy, który mam na myśli odbył się 27 września b.r.
W programie:
Felix Mendelssohn Bartholdy – Koncert skrzypcowy e‑moll op. 64
Antonin Dvořák – VII Symfonia d‑moll op. 70
Na drugim z nich byłem dwa dni temu i był naprawdę rewelacyjny. W dodatku słuchaczy też było znacznie więcej, niż zwykle. Tym razem połączono Bacha z kompozytorem bardziej współczesnym. Dzięki temu mogliśmy wreszcie wysłuchać „Koncertów brandenburskich” w Kaliszu.
W programie:
J. S. Bach Jesus bleibet meine Freude BWV 147
A. Piazzolla Libertango
J. S. Bach Air aus Suite Nr. 3 D‑dur BWV 1068
A. Piazzolla Tristeza de un doble A
J. S. Bach Konzert für Klavier und Orchester Nr. 1 d‑moll BWV 1052
A. Piazzolla Tresminutos con la realidad
A. Piazzola Tantianni prima
A. Piazzolla Oblivion
J. S. Bach Brandenburgisches Konzert Nr. 3 G‑dur BWV 1049
A. Piazzolla Escualo
A. Piazzolla Adiós Nonino
Pierwszy z utworów („Jesus bleibet…”) śpiewaliśmy kiedyś, gdy jeszcze byłem członkiem chóru. Tym razem był bez śpiewu.
Co za zaniedbanie z mojej strony, żeby tak rzadko tutaj ostatnio zaglądać?! Ale tak po prostu wyszło.
Mógłbym napisać o tysiącach spraw, ale po co, skoro z internetu wylewa się szeroki ściek rozmaitych komentarzy na każdy temat, jeden głupszy od drugiego, ja tej sytuacji pogarszać więc nie będę.
Lepiej za to napisać kilka zdań o książce, jaką ostatnio przeczytałem, a było to: „Stulecie detektywów” Jürgena Thorwalda. Jak sam autor w posłowiu pisze, jest to coś w rodzaju historii kryminalistyki w pigułce. „W pigułce” – bo opisanie wszystkiego ze szczegółami zajęłoby pewnie ze sto tomów, a tu autor ograniczył się do 700 stron.
Książka podzielona jest na cztery części: historię identyfikacji, historię medycyny sądowej, toksykologii i balistyki. Nie brak tu technicznych szczegółów, ale czytelnik się w nich nie gubi. Rozwój nauki pokazano głównie na podstawie kolejnych spraw sądowych z całego świata. Odnalazłem także trzy wątki polskie:
Ludwik Teichmann-Stawiarski z Krakowa, który w roku 1853 odkrył, że krew ludzka w połączeniu z kwasem octowym wytwarza jakieś kryształki (kryształki heminy). Nazwano to później „Teichmannowską próbą heminy”.
Mieszkający w Krakowie profesorowie Wachholz i Horoszkiewicz, który zastanawiali się, jak odróżnić utopienie od utonięcia (1915) i swoje trzy grosze do kryminalistyki dołożyli.
Półzdaniowe wtrącenie o Sobolewskim, który – jak mniemam – „wydał prace na temat broni palnej.”
Lepsze to niż nic. Zastanawiające jest też samo tłumaczenie z oryginału niemieckiego: tłumacz Karol Bunsch (pisarz, adwokat) i Wanda Kragen (ale nie wiem, jaki jest jej udział) bardzo często pod postacią przypisów wtrąca się do zdania autora książki i chętnie go poprawia. Nie omieszka też dodać złośliwych wkrętów pod adresem niektórych bohaterów…
A na deser: dwa zdjęcia.
Collegium MaiusAula uniwersytecka w listopadowy wieczór.
Wczoraj byliśmy na festiwalu Pawła Bergera w Kaliszu; koncerty trzech zespołów: Dżem, Planet of the Abts i Blues Brothers.
Gdy chodzi o Dżem, to grali całą masę jakiś rzewnych piosenek i koncert był długi (chyba ze 2,5 godziny). Wokalista śpiewa tak niewyraźnie, że nie idzie niczego zrozumieć. Ale na szczęście były też 2 czy 3 fajne piosenki.
Była to niezła rozgrzewka przed drugim zespołem. Planet of the Abts to rzekomo wspaniały, szeroko znany zespół; jednakże wikipedia na jego temat milczy, a na Liście Przebojów Trójki też nigdy nie był notowany. Konferansjer zespół zachwalał, jakby na scenę miał wyjść nie wiadomo kto. Jak się okazało – zespół jest dla prawdziwych koneserów. Tych jednak jest chyba w Kaliszu niewielu, bo pod sceną stała mała grupka desperatów + ci, którym nie chciało się tyłków ruszyć z siedzeń.
Na szczęście ich koncert był krótszy. Jazgot nie do wytrzymania. Więcej ludzi stało na korytarzu czekając, aż się skończy, niż było na widowni.
Ale dla wytrwałych była nagroda w postaci koncertu zespołu Blues Brothers, który rozpoczął się dopiero ok. północy. Zespół właściwie nazywa się The „Original” Blues Brothers Band; i tak… to jest TO Blues Brothers z filmu. Z niewielkimi wszakże zmianami. To była klasa!
Dzisiaj ostatni dzień sierpnia, więc powinienem napisać jakąś sentymentalną bzdurę: że jaka szkoda, że koniec lata etc. Dla mnie ani szkoda, ani koniec. Po pierwsze przede mną jeszcze miesiąc wakacji (wszyscy mogą zazdrościć), a po drugie koniec lata też jeszcze się nie zbliża (ja tego przynajmniej nie czuję). A nawet jak się skończy, to co z tego? Jesień też jest fantastyczna.
Tydzień temu byłem na koncercie Kaliskiego Forum Organowego. Koncerty są dosyć fajne pomijając okropnie niewygodne ławki w kościele garnizonowym. Nie do zniesienia jest też ględzenie konferansjera pomiędzy utworami: intelektualna zupa, które i tak nikt nie jest w stanie zrozumieć ani spamiętać.
Jutro coś zupełnie innego: koncert Blues Brothers. Nie spodziewałem się, że przyjadą kiedyś do Kalisza (w ogóle wcześniej nie wiedziałem, że koncertują).