Wczoraj po raz drugi odwiedziłem masyw Ślęży. Poprzednim razem byłem tam latem 2021 roku. Jednak wtedy było lato; wchodziliśmy na górę od Przełęczy Tąpadła. Były tam dzikie tłumy.
Wczoraj wybraliśmy inną trasą – przez Wieżycę. Niestety ludzi też było sporo, szliśmy w procesji – ale to wina tego, że po pierwsze był weekend, a po drugie święto państwowe.
Pogodę mieliśmy wyjątkowo ładną. Co prawda był listopad, ale świeciło słońce, było bezwietrznie, nie było jakoś odpychająco. Wędrówka na górę z przełęczy trwa ok. 2 godzin, w drugą stronę trochę krócej. Jest kilka szlaków do wyboru. Poza pewnymi momentami podejście nie jest bardzo strome (chociaż i tak trzeba się trochę spocić, ale to jednak nic w porównaniu np. z Babią Górą).
Jadąc w kierunku Ślęży od strony Wrocławia widok jest niesamowity – oto bowiem pośrodku pól nagle wyrasta całkiem wysoka, samotna góra. Oczywiście w dali majaczą Góry Kaczawskie i Sudety, ale ten jeden szczyt pośrodku pustki jest dosyć nietypowy. Nic więc dziwnego, że w dawnych czasach było to miejsce kultu wykorzystywane przez Słowian. Z resztą do dziś są tam pozostałości w postaci rzeźb i wałów kultowych.
Od początków XX wieku Ślęża jest najbliższym podwrocławskim kurortem turystycznym, jest też więc bardzo zadeptana.
Nie byłem w Beskidzie Śląskim od 2017 roku i bardzo tego żałuję, bo to naprawdę dobre góry do wędrówek. Może nie aż takie widowiskowe, ale także mają swój urok. Ponownie na swoją bazę wybrałem Brenną, która jest dobrym punktem wypadowym na szlaki turystyczne. Żałuję, że miałem tylko 2 dni na chodzenie po górach.
Pierwszego dnia wybrałem się w okolice Klimczoka, który oddziela Brenną od Szczyrku i Bielska-Białej. A to dlatego, że poprzednim razem, tzn. w 2017 roku, nie udało mi się do tej góry dojść ze względu na złą pogodę. Tym razem pogoda była piękna. Wycieczka była bardzo udana. Na sam Klimczok nie wszedłem, ponieważ wchodziłem na górę zielonym szlakiem od strony schroniska (a schodziłem czerwonym). Stamtąd niedaleko już na Szyndzielnię – na którą będę musiał iść następnym razem.
Mojego ostatniego dnia w górach pogoda się pogorszyła. Rano padało, a potem było zamglone. Dlatego zdecydowałem się tylko na krótką wycieczkę, tj. na Błatnią (była to druga góra, którą zdobyłem w 2017 roku). Było sympatycznie. Niestety widać tam degradację gór. Osiedla ludzkie i domy podchodzą co raz wyżej na stoki. Jest to zjawisko zdecydowanie negatywnie, bo szkodzi środowisku, przyrodzie i krajobrazom. Zastanawia mnie, czy ci ludzie, którzy wznoszą chałupę na stoku góry (i zwykle nie są to skromne domki letniskowe, tylko wielkie hacjendy, wznoszone zupełnie bez umiaru) zastanawiają się, jak będą do niej dojeżdżać? Latem tam się ciężko idzie, a co dopiero jedzie (i tylko samochodem terenowym np. toyotą hilux, którą widziałem, jak wiozła wikt do schroniska), a zimą? Ludzie są jednak bezmyślni.
W drodze na KlimczokaW drodze na BłatniąSchronisko na Błatniej we mgle
Nie wybierałem się na dalekie górskie wędrówki, bo chciałem jeszcze też odwiedzić śląskie miasta. Pierwszego dnia pojechałem do Cieszyna. Pamiętam, że poprzednim razem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Tym razem było gorzej, ale to chyba dlatego, że po ostatniej wizycie miałem wygórowane oczekiwania.
Widok na cieszyński zamek, obecnie siedzibę szkoły muzycznej.
Obrzeża miasta są nieciekawe, jak prawie wszędzie. Centrum jest niezłe. Starówka bardzo ładna. Ale jednak sporo jest tam chaosu urbanistycznego. Zatrzymałem się na jakimś parkingu (w miejscu po jakimś amfiteatrze – bardzo ciekawe), szedłem wzdłuż Olzy i nie podobało mi się tak, jak kiedyś. Wszędzie chaos reklamowy, czysto średnio, wiele miejsc zapuszczonych, jakieś dzikie parkingi. Wydaje mi się, że było lepiej.
Olza w CieszyniePod cieszyńskim zamkiemWidok na Olzę i Czeski CieszynRynek w Cieszynie
Kolejnego dnia padła kolej na Bielsko-Białą. To miasto o zupełnie innym charakterze. Dużo większe, z większymi ambicjami, duży ośrodek przemysłowy (choćby fabryka malucha).
Gdy byłem tam poprzednim razem, był taki upał, że myślałem tylko o tym, aby schronić się gdzieś w klimatyzacji. Tym razem na szczęście było chłodniej, chociaż i tak ciepło. W zasadzie bielskiej starówce nie poświęciłem uwagi, ponieważ zostałem pochłonięty przez Starą Fabrykę, czyli bardzo ciekawe muzeum przemysłu. Muzeum, w którym są ciekawe eksponaty, a nawet bardzo ciekawy film o produkcji tkanin, opowiada o historii przemysłu w mieście aż do czasów współczesnych. Nie wiedziałem, że w przeszłości Bielsko-Biała była tak ważnym ośrodkiem przemysłowym (i to również włókienniczym).
Bielsko-BiałaStara fabryka – muzeumKamienica z żabamiRynek w Bielsku-Białej
Następnego dnia wracałem do Kalisza. Zahaczyłem wówczas o Byczynę, którą pierwszy raz odwiedziłem również podczas pierwszego wyjazdu w Beskid Śląski. Ostatni raz byłem w Byczynie 3 lata temu, w 2020 roku (w czasie pandemii). Widać, że coś się dzieje za murami średniowiecznego miasta. Same mury są poddawane konserwacji. Rynek też jakby trochę żywszy. Pojawiła się tam fontanna 🙂
Kościół otoczony jest cmentarzem z całkiem współczesnymi grobami.Jedno z malowideł na ścianieDrewniany barokowy ołtarBudynek na deptaku w Twardoszynie
Dalej skierowałem się do Rużomberka, który planowałem odwiedzić już w tamtym roku, ale odwiedziłem tylko tamtejszego Lidla 🙂 Gdy myślę o Rużomberku, to zawsze przypomina mi się piosenka Agnieszki Osieckiej „Hej Hanno…”, w której wspomniane jest to słowackie miasto.
W tamtym roku odwiedziłem Vlkoliniec, natomiast w tym roku w pierwszej kolejności skierowałem się do zamku likawskiego. Jest to niestety duże rozczarowanie. Nie jest to zamek, ale tylko ruiny i to skąpe. Coś w stylu, jak ruiny zamku Wleń, ale jednak tamte są znacznie ciekawsze. Do Ogrodzieńca nie ma nawet co startować. Do zamku trzeba sporo dojść pod górę, co trwa ze 20 minut, natomiast samo zwiedzanie to 5 minut, bo wszystko ogranicza się do ruin zgromadzonych na dziedzińcu. Można wejść do wieży, gdzie jest ekspozycja archeologiczna, ale wszystkie informacje są po słowacku. Z resztą ekspozycje archeologiczne z natury nie są zbyt ciekawe.
W końcu trafiłem do Rużomberka, który sprawiał wrażenie miasta wymarłego, chociaż było to w sobotę, w południe. Na ulicach prawie nie było ludzi. Żadnych atrakcji również tam nie ma. Najlepsze wspomnienia mam z kawiarnią, w której wypiłem drogą, ale dobrą, kawę mrożoną.
Zamek lipawskiNa głównym placu w RużomberkuTo chyba jakiś reprezentacyjny, z założenia, deptak
Rużomberk był rozczarowaniem, za to na jego obrzeżach, zanim wstąpiłem do Lidla, jest jeszcze jeden ciekawy obiekt sakralny: XIII-wieczny gotycki kościół p.w. Wszystkich Świętych w Ludrovej. To naprawdę ciekawy zabytek, szczególnie freski znajdujące się wewnątrz oraz bardzo ciekawe elementy wyposażenia wnętrza, np. bardzo stare kościelna ławy czy komoda na stroje liturgiczne.
Pola wokół kościoła
Po wyjeździe z Rożumberka już prosto pojechałem do Terchovy (Terchovej?). Jest to właściwie wieś średniej wielkości, ale poprzez swoje położenie, stała się bazą wypadową na szlaki turystyczne w Małej Fatrze. Jest mała, ale jednak – chyba ze względu na ruch turystyczny – znajduje się w niej także Lidl 🙂
Zabudowania
Można się przy tej okazji zastanowić, jakie są różnice między Polską a Słowacją. Myślę, że niewielkie. Co więcej, myślę, że Słowacja jest bliższa Polsce, niż np. Czechy. Odniosłem wrażenie, że Słowacja to kraj podobny: pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego. Tylko może bardziej wyluzowany. Nie jest tam ani jakoś wiele piękniej niż u nas, ani wiele brzydziej. Drogi o zbliżonym standardzie (tj. raz bardzo dobre, a raz dziury i wertepy). W sklepach to samo. Ceny również prawie takie same (chociaż akurat nocleg był wyraźnie droższy, trudno powiedzieć, z czego to wynika).
Zauważyłem na Słowacji jedynie jedną znaczącą różnicę: dużo mniejszy chaos urbanistyczno-przestrzenny. Brak ohydnych wioch ciągnących się kilometrami wzdłuż drogi. Pod tym względem porządek jest dużo większy. Z resztą Terchova jest tego najlepszych przykładem, ponieważ jest tam tylko kilka ulic; za to wszystkie ulice zabudowane są takimi samymi, dosyć ciasnymi działkami, na których stoją takie same lub bardzo podobne domy. No i wszędzie jest ogrzewanie gazowe.
Wyjeżdżając ze Słowacji wstąpiłem do Żyliny. Nie ma tam zupełnie niczego ciekawego. Z braku lepszego pomysłu odwiedziłem zamek budatinsky, którego ekspozycja to mydło i powidło. Żylińska starówka sprawiała przygnębiające wrażenie, jak jest gdzie indziej – nie wiem, bo nie miałem już siły na dalsze zwiedzanie.
Rynek w ŻylinieZamek
Wstąpiłem jeszcze do muzeum transportu. Zbiory nie są obfite i nie są związane tylko z transportem; były tam również np. stare telefony i tego rodzaju eksponaty.
Stary karawanStary rower
W każdym razie myślę, że powrót na Słowację jest tylko kwestią czasu.
Rok temu, będąc w Zawoi, pewnego dnia postanowiłem pojechać na Słowację, dosłownie na jeden dzień, aby zobaczyć Zamek Orawski. Nigdy wcześniej na Słowacji na byłem, może tylko przejazdem w drodze do Budapesztu (w 2012). Wtedy zaświtała mi myśl, że skoro na Słowacji jest tyle gór (z Tatrami na czele), to może trzeba właśnie tam udać się na górską wędrówkę.
Ten plan zrealizowałem w tym roku – konkretnie postanowiłem udać się w góry Małej Fatry, ponieważ to te góry widziałem rok temu będąc w Rużomberku i okolicach. Za bazę obrałem miejscowość Terchova, która jest centrum turystycznym Małej Fatry. Niestety spędziłem tam tylko 2 pełne dni, bo przyjechałem na próbę.
Mała Fatra to teoretycznie pasmo górskie niższe od Beskidu Wysokiego (Żywieckiego), ponieważ najwyższa góra – Wielki Krywań – jest odrobinę niższa od najwyższej góry Beskidu – Babiej Góry. Jednak krajobraz i ukształtowanie terenu wygląda tu zdecydowanie inaczej. Przede wszystkim w BW jest wiele długich pasm górskich i masywów (np. Pasmo Policy, Pasmo Jałowieckie, Masyw Babiej Góry). W Małej Fatrze rzut oka na mapę pozwala ustalić, że tu jest trochę inaczej, ponieważ jest wiele szczytów koło siebie, tzn. wiele osobnych gór. Poza tym, moim zdaniem, Mała Fatra jest trudniejsza, bo są bardzo duże przewyższenia – nawet, jeżeli góry nie są aż tak wysokie, to i tak ma się wrażenie, że ciągle jest pod górę.
Doświadczyłem tego za każdym razem. Pierwszego dnia podjechałem do osady Vatra (jest to jeden z tamtejszych „kurortów” i początek szlaków turystycznych); wszedłem na południowy groń, a potem szczytem gór do schroniska i w końcu do górnej stacji kolejki gondolowej. Wejście było wyjątkowo strome – wchodzenie było naprawdę męczące; i to pomimo tego, że nie szedłem po jakiś skałach, tylko po prostu w górę hali.
Odniosłem wrażenie, że góry są tu bardziej skomercjalizowane. Jest za to na pewno po części odpowiedzialna kolejka gondolowa; chociaż jest to droga przyjemność, to umożliwia szybki wjazd niemalże na szczyt tłumom „turystów”.
Drugiego dnia poszedłem do „Janosikowich dierów”, czyli „Janosikowych dziur” – trochę się tu czułem jak w dolinach w jurze krakowsko-częstochowskiej, chociaż niewątpliwie wąwozy w Małej Fatrze są bardziej widowiskowe. Jest to ciekawy szlak, chociaż niestety też bardzo popularny; idzie się po kładkach, schodach, drabinach, klamrach wbitych w skały.
Niewątpliwie jeszcze w te góry wrócę, w szczególności, że nie jest to daleko od granicy.
Zanim napiszę, dokąd ruszyłem, gdy opuściłem Zawoję, muszę jeszcze wspomnieć o Pszczynie. Pszczynę odwiedziłem po raz pierwszy już rok temu jadąc do Zawoi, ale miałem jednak poczucie niedosytu. Wtedy była brzydka pogoda i nie widziałem wszystkiego.
Dlatego w tym roku tam wróciłem. Tym razem pogoda była piękna. Na rynku odbywał się jakiś festyn, chyba coś pod hasłem pożegnania lata. Nie wchodziłem ponownie do pałacu. Za to udałem się do wielkiego, pięknego parku, który jest za tym pałacem położony. Wówczas go nie odwiedziłem ze względu na ulewę. Park jest dosyć dziki, ale bardzo ładny.
Uliczki Pszczyny również lepiej prezentują się w słońcu. Poszedłem także do Muzeum Prasy Śląskiej, które planowałem odwiedzić już od dawna, ale nie starczało nigdy czasu. Spodziewałem się czegoś trochę ciekawszego. Ale było warto mimo wszystko. Bardzo podobał mi się odtworzony gabinet W. Korfantego. Ciekawe były też starodawne maszyny drukarskie, w tym np. linotyp, który dawniej służył do składu tekstu.
W stronę pszczyńskiego rynkuUliczka na starym mieścieLinotyp (muzeum prasy)
Beskid Makowski znajduje się na północ od Babiej Góry. Już od lat, odkąd jeżdżę do Zawoi, ciągnęło mnie, żeby do niego wstąpić. Do tej pory się to nie udawało – poza okazjonalnymi wizytami w Lanckoronie czy w Kalwarii Zebrzydowskiej, które jak się okazują, leżą właśnie na skraju Beskidu Średniego.
Dzisiaj wybrałem się do Makowa Podhalańskiego, który odpycha na pierwszy rzut oka, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Stamtąd nie ma wielkiego wyboru szlaków – więc musiałem się zadowolić tym, co było, tj. 3‑godzinną wędrówką po najbliższych okolicach. Nie ukrywam, że bardzo mi się podobało. Górki nie są wysokie, ale ciekawe i malownicze. Gdy idzie o roślinność, to głównie jest to regiel dolny. Czułem się tam trochę jak w Beskidzie Niskim, chociaż rzecz jasna tam cywilizacji jest znacznie mniej.
W Makowie nie ma właściwie niczego ciekawego, ale miasteczko mimo wszystko wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Potem pojechałem do Suchej Beskidzkiej, w której byłem już 3 razy i która raczej mnie rozczarowała.
Do zamku suskiego nie chciało mi się wchodzić. Droga do „Czarnego lasu” – zagrodzona jakimiś robotami budowlanymi. Rynek rozkopany. Karczma „Rzym” przereklamowana.
Most w Makowie Podhalańskim na Skawicy widziany ze stoków beskidówBeskid MakowskiBeskid Żywiecki widziany z Beskidu Makowskiego
Nie ma wątpliwości, że jeszcze jest lato; na potwierdzenie tego – temperatury. Jest ponad 20 stopni i świeci słońce, dawno nie miałem w górach tak pięknej pogody. I to pomimo tego, że już początek września.
Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spędzam aktywnie. Chodzę po szlakach, które znam i lubię, chociaż co nie co też odkrywam. W poniedziałek było zachmurzone, chociaż było ciepło i nie padało. Wybrałem się do Pasma Jałowieckiego, które zwykle odwiedzam na początek. Niestety nie mam do niego szczęścia w tym sensie, że zawsze, gdy tam jestem, jest słaba widoczność.
Wczoraj zwiedziałem już masyw Babiej Góry – też trasą, którą szedłem już kilka razy. Na samą Babią Górę się nie wybieram w tym roku.
Dzisiaj odwiedziłem też Mokry Kozub. To niewysoka góra strzegąca wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Na jej szczycie znajduje się ładna łąka. Po drodze jest ciekawa ścieżka dydaktyczna.
Hala KamińskiegoPiwniczkaWidok na Pasmo Policy z masywu Babiej GóryGórska łąka w Beskidzie Żywieckim
W to pochmurne wrześniowe popołudnie po raz piąty (chyba, a może szósty?) zawitałem do Zawoi pod Babią Górą. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę szlaki, które już dobrze znam. Pogoda była mocno nostalgiczna, ale już od jutra ma być słońce.
Poprzednim razem byłem tu rok temu, we wrześniu 2022 roku (a mam wrażenie, jakby to było najwyżej miesiąc temu).
Na zwieńczenie mojej wycieczki w góry wybrałem się na południowy skraj jury krakowsko-częstochowskiej, to znaczy w okolice pomiędzy Krakowem a Olkuszem. Byłem tam już 3 czy 4 raz, ale poznałem ją dopiero szczątkowo, a jest tam jeszcze wiele do zobaczenia, tak więc z pewnością jeszcze tam wrócę.
Jura krakowsko-częstochowska rozpoczyna się w Krakowie w Parku Bednarskiego, a kończy się pod Częstochową. Chociaż jeszcze pod Wieluniem można znaleźć hotel „Jura” 🙂
Jadąc w stronę jury zahaczyłem o Opactwo Benedyktynów Tynieckich (nic szczególnego).
Na północ od Krakowa znajdują się Dolinki Krakowski. Wracając z Zakopanego odwiedziłem więc Dolinę Będkowską. Niestety widziałem tylko niewielki jej fragment, bo zbliżał się wieczór i nie miałem zbyt wiele czasu. Bardzo ciekawe było samo dojście do Doliny – poszedłem do Doliny trochę na dziko, idąc po prostu ścieżkami wśród pól. Ciekawa jest także Jaskinia Nietoperzowa, w której poprzednio byłem 6 latu temu, w 2017 roku.
Drugiego dnia wybrałem się do Ojcowskiego Parku Narodowego, który rozpocząłem zwiedzać od strony Czajowic i Bramy Krakowskiej. W Parku było pięknie jak zwykle. Pierwszy raz także poszedłem do Doliny Sąspówki, która jest wyjątkowo malownicza.
Popołudniu udałem się jeszcze do Zamku Ogrodzieniec. Jest to zdecydowanie najciekawszy zamek na Szlaku Orlich Gniazd.
Kościół w TyńcuW Jaskini Nietoperzowej (Jerzmanowice)Okolice Dolinek KrakowskichJar prowadzący do Doliny BędkowskiejDolina BędkowskaBrama Krakowska w OPNDolina PrądnikaDolina Sąspówki
Przed wyjazdem studiowałem z uwagą przez kilka tygodni komunikaty turystyczne TPN zastanawiając się, czy wyjazd w Tatry w maju w ogóle jest dobrym pomysłem. Te komunikaty były bowiem napisane bardzo alarmistycznym tonem, a ja nie chciałbym zostać turystą, którego TOPR musiałby ściągać skądkolwiek. Pomimo tego, że mam kilkuletnie doświadczenie w górskich wędrówkach i zawsze staram się dobrze przygotować.
Okazało się, że moje obawy były zdecydowanie niepotrzebne. Planowałem głównie zwiedzać Tatry Zachodnie, gdzie śnieg leży gdzieniegdzie w najwyższych partiach, a o Tatrach Wysokich myślałem, ale nie wybrałem się ostatecznie w tę partię gór z dwóch powodów. Pierwszym powodem była nienajlepsza pogoda, czyli deszcz. Ale był powód drugi, bardzo prozaiczny: rozkopane Kuźnice. Podstawowa baza wypadowa w Tatry Wysokie poddawana jest właśnie wielkiemu remontowi sprawiającemu, że właściwie nie da się tam w ogóle dojechać (mam na myśli rzecz jasna komunikację lokalną). Przekonałem się o tym wracając drugiego dnia ze Ścieżki Nad Reglami, gdy wylądowałem w Hotelu Górskim na Kalatówkach myśląc o tym, że już za chwilę będę jechać do swojego pensjonatu. Okazało się, że to niemożliwe, bo z samych Kuźnic trzeba jeszcze drałować kilometry, żeby dojść do centrum Zakopanego. Zajęło mi to dodatkowo ok. 1,5 godziny.
Tak więc skoncentrowałem się na Tatrach Zachodnich, do których mam wielki sentyment, z uwagi na moją pierwszą poważną wycieczkę w Tatry kilkanaście lat temu.
Dolina Kościeliska
Co tu dużo opisywać. Zacząłem zwiedzanie od Doliny Kościeliskiej, którą zna każdy. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo urokliwa. Jednak mój ulubiony fragment to wędrówka przez Wąwóz Kraków. Wchodzenie po drabinach i wciąganie się po łańcuchach jest zdecydowanie dla mnie!
Początek DolinyW drodze do Smreczyńskiego StawuWąwóz Kraków
Dolina Strążyska
Drugiego dnia wybrałem się sympatyczną trasą, którą odkryłem w 2015 roku: Doliną Strążyska, a potem Ścieżką nad Reglami do Hotelu Górskiego i do Kuźnic. Niestety byli ludzie. Co prawda w liczbie ograniczonej, ale jednak.
Dolina Strążyska to chyba najpiękniejsza dolina. Jest krótka, ale wąska. Ciągnie w niej chłód. Kończy się polaną od podnóży Giewontu.
Ścieżka nad Reglami przypomina mi czerwony szlak wijący się wokół Babiej Góry, przy dojściu do Schroniska na Markowych Szczawinach. Idzie się w miarę równą drogą wzdłuż zbocza góry. Bardzo ciekawa trasa.
Polana StrążyskaŚcieżka nad ReglamiWidok na Tatry Wysokie
Dolina Chochołowska
Tutaj byłem pierwszy raz. Pogoda była nieciekawa: ciągle padało. Ale wybrałem tę dolinę ze względu na to, że jest prawie płaska. Tak więc wędrówka nie jest męcząca nawet w deszczu. Dolina jest długa, ale dosyć nudna. Do tego mocno skomercjalizowana.
Dopiero po ok. 1 godzinie wędrówki robi się ciekawiej – tam, gdzie kończy się asfalt.
Przyjechałem do Zakopanego 3 dni temu. Dzisiaj niestety ma cały dzień padać, mogę więc napisać parę słów o tym, jakie to miasto.
No bo jakie jest Podhale, to już wiadomo. Drogą S7 jedzie się świetnie i krajobrazy są takie ładne, głównie z tego względu, że tego Podhala nie widać. Bo Podhale, to gwałt przez oczy, parafrazując Gombrowicza. Epicentrum brzydoty jest, jak mi się zdaje, na drodze pomiędzy Nowym Targiem a Zakopanym. Tam wszechobecna ohyda osiąga punkt krytyczny: wszędzie reklamy, obrzydliwe szyldy, potykacze. Chaos w budownictwie: zdarzają się budynki ładne i zadbane, ale nie brakuje też ruder, które może nie wyglądałyby tak szpetnie, no bo w końcu rudery zdarzają się wszędzie, gdyby nie to, że te rudery są właśnie podlane zatęchłym lukrem reklam reklamujących „największe termy”, „najbardziej luksusowe apartamenty”, „prestiżowe hotele”. To trochę tak, jakby na nodze do amputacji zrobić makijaż. Trudno to wręcz opisać słowami.
W Zakopanym ścierają się dwie siły. Jedna siła, jak się zdaje reprezentowana przez władze miasta, chciałaby, aby miasto było kurortem, zimową stolicą, stolicą sportów zimowych, centrum kultury itp. I to się gdzieniegdzie udaje: są miejsca naprawdę zadbane, z równymi chodnikami, zielenią, bez nadmiernej ilości reklam, z drzewami, estetycznymi miejskimi meblami itp. Zakopane nie ma potrzeby, żeby odwoływać się do zagranicznych kurortów, ponieważ przecież zawsze takim kurortem było. Ślady tego widać w centrum Zakopanego, gdzie nie brakuje wielu przykładów bardzo ładnej architektury modernistycznej, świadczącej o bogatej historii miasta; nie przeszkadza, że ta historia nie jest długa. I wcale nie wszystko musi być pokryte „góralską pozłotą” czyli stylem pseudo-góralskim. Bo ten modernizm bardzo harmonijnie się tu komponuje.
Na przeciwległym biegunie jest góralski turbokapitalizm – czyli wszystko na sprzedaż. A w pierwszej kolejności na sprzedaż jest podhalańskie dziedzictwo, kultura, zwyczaje, no i nieruchomości. Oczywiście osoba bardziej uświadomiona szybka zda sobie sprawę, że ten cały góralski entourage obecny na Podhalu jest wyłącznie picem dla turystów, bo przecież przeciętny mieszkaniec Zakopanego nie jeździ furą, nie chodzi w baranim kożuchu, nie ma ciupagi przy pasie i przede wszystkim – nie mówi gwarą. Problem polega na tym, że te „towary na sprzedaż” są zwykle tandetne, w złym guście i nierzadko „made in China”. Obecnie góralska tandeta wygrywa. Najbardziej widać to chyba na Krupówkach, czyli na najważniejszym deptaku w mieście; najważniejszym, nie znaczy najpiękniejszym. Krupówki zostały zrewitalizowane już lata temu i byłoby na nich całkiem przyjemnie, gdyby niestety nie ten cały góralski syf, którego grubą warstwą są pokryte. Te wszystkie śmierdzące knajpy, jazgocząca muzyka, kramy z dziadostwem, „biały miś”, różne dziwne przybytki nielicujące z miastem-kurortem jak papugarnia, kociarnia, czy ohydne pseudo-salony gier. Ładne miejsca są niewidoczne spod badziewia. Niestety tak jest nie tylko na Krupówkach.
W dodatku ma się wrażenie, że całe Zakopane jest podporządkowane ruchowi turystycznemu, a jak wiadomo, turystyka w nadmiernej ilości zabija miasta. Powstaje cała masa jakiś dziwnych hoteli, pensjonatów, „luksusowych apartamentów” ociekających prestiżem, wzbudzających raczej zażenowanie i politowanie. Budują się jakieś budynki wielorodzinne, ale z „apartamentami inwestycyjnymi” ze złotymi klamkami. Rodzi się pytanie: a gdzie budownictwo dla zwykłych mieszkańców? Są w mieście ładne budynki wielorodzinne, ale wszystkie powstały kilka dekad temu. A teraz?
No i te wszystkie „superluksusowe” i „superprestiżowe” lokale są w stylu pseudo-góralskim; często jeszcze mają jakieś idiotyczne nazwy. Moim numerem jeden jest przybytek o nazwie „Crocus”, tzn. „krokus”, ale żeby było bardziej światowo, to przez „c”.
PS. Jeszcze jedna kwestia przyszła mi do głowy. Już osiem lat temu zauważyłem, że notoryczną praktyką w zakopiańskiej komunikacji lokalnej jest niewydawanie pasażerom paragonów ani biletów: tzn. płaci się dopiero przy wyjściu z busa, wszyscy ruszają do wyjścia na przystanku, wszyscy płacą, ale dla niepoznaki paragon wydawany jest tylko jeden, tj. pierwszemu płacącemu. Jest to ewidentne oszustwo podatkowe. Pomimo upływu lat, nic się nie zmieniło. Czy naprawdę nikt z miejscowego urzędu skarbowego nie potrafi zrobić z tym porządku? Tymczasem 120 km na północ, w jurze krakowsko-częstochowskiej, funkcjonuje sobie od lat parking, na którym zawsze się zatrzymuję. Prowadzi go pewna pani, która prawdopodobnie udostępnia turystom kawałek swojego pola czy łąki do parkowania. Parking jest tani i każdy dostaje paragon.
Sam dojazd zasługuje na odrębne potraktowanie. Oczywiście nie mam tu na myśli dojazdu do Krakowa, bo to nic ciekawego. Po prostu najpierw kiepska droga lokalna, potem dobra droga wojewódzka, potem niezła droga krajowa, potem autostrada, potem droga ekspresowa, potem wyjątkowo beznadziejna droga krajowa (trasa Olkusz-Kraków) i znowu autostrada. Jest także droga pseudoekspresowa, jak np. Dąbrowa Górnicza-Olkusz.
Taka sama trasa, tylko gorsza, jest na odcinku Kraków-Myślenice. Prędkość, z którą teoretycznie można jechać to 100 km/h, w rzeczywistości często jedzie się 60 km/h i to nie z powodu ruchu (była niedziela), tylko jakiś dziwnych skrzyżowań, wyskakujących nagle przejść dla pieszych, zakrętów itp.
No i w tych okolicach zaczyna się Podhale – a więc gwałt przez oczy. W Myślenicach wjeżdża się na trasę S7 i tu zaczyna się droga jak z bajki. Nie tylko jest to świetna droga ekspresowa, ale przede wszystkim jest pięknie położona. Jedzie się wśród gór, dolin, przełęczy; raz na dole, raz na estakadzie. Raz nad rzeką, a raz nad łąkami. Gdzieś w oddali przemykają podhalańskie wiochy (z Pcimiem na czele). Ukoronowanie trasy jest przejazd najdłuższym w Polsce tunelem, który jest naprawdę ciekawy.
Niestety wkrótce za tunelem czar pryska, ponieważ wjeżdża się już na zwykłą bardzo nieciekawą drogę krajową, która na dodatek jest nieustającym placem budowy (co może zwiastować, że trasa ekspresowa zostanie niedługo dociągnięta bliżej Zakopanego).
Niestety im bliżej Zakopanego, tym gorzej – stężenie Podhala wzrasta do 1000%. Jest koszmarnie, a apogeum tego koszmaru przypada na przedmieścia Zakopanego. Ląduje się jak w jakimś kraju trzeciego świata. Z jednej strony jakieś ę‑ą pensjonaty i hotele, czy inne zadbane miejsca, a obok nich rozwalające się stare szopy. Chaosu wizualnego nie da się z resztą streścić jednym zdaniem. Wszystko pokryte tysiącami ohydnych reklam, szyldów itp. Nie rekompensują tego widoczne z okolic Rabki Tatry.