Dzisiaj ostatni dzień sierpnia, więc powinienem napisać jakąś sentymentalną bzdurę: że jaka szkoda, że koniec lata etc. Dla mnie ani szkoda, ani koniec. Po pierwsze przede mną jeszcze miesiąc wakacji (wszyscy mogą zazdrościć), a po drugie koniec lata też jeszcze się nie zbliża (ja tego przynajmniej nie czuję). A nawet jak się skończy, to co z tego? Jesień też jest fantastyczna.
Tydzień temu byłem na koncercie Kaliskiego Forum Organowego. Koncerty są dosyć fajne pomijając okropnie niewygodne ławki w kościele garnizonowym. Nie do zniesienia jest też ględzenie konferansjera pomiędzy utworami: intelektualna zupa, które i tak nikt nie jest w stanie zrozumieć ani spamiętać.
Jutro coś zupełnie innego: koncert Blues Brothers. Nie spodziewałem się, że przyjadą kiedyś do Kalisza (w ogóle wcześniej nie wiedziałem, że koncertują).
Ten wpis powstawał dosyć długo, więc nie jest pewnie idealny. Przez parę dni leżał wśród szkiców, ale nie chcę dłużej zwlekać, więc wstawiam go na stronę.
Krótki przegląd książek, które ostatnio wpadły mi w łapy:
Korporacja Książkę Maxa Barry’ego o tym tytule kupiłem sobie w nagrodę w taniej książce po napisaniu ostatniego egzaminu. Należy ona do tej kategorii utworów, których nie czytam zbyt często: coś lżejszego, coś innego; nie jest to kryminał, ani książka fantasy choć z pewnością ma w sobie elementy różnych gatunków. Jedni będą się śmiać a inni płakać. Ci którzy nie pracowali nigdy w żadnej korporacji poznają nowe zwroty, jak „optymalizacja”, „konsolidacja” czy „wybrane rynki”. Z tą książką jest trochę jak z filmem „Dzień świra” – śmieszne, ale prawdziwe.
Leif Persson, czyli między czymś a czymś Leif Persson został okrzyknięty następcą (a może poprzednikiem) Stiega Larssona; ponoć jest wspaniały. Książka, którą czytałem to rzeczywiście cegła – jeden tom jest grubszy niż pierwsza część Millennium. Na nim jednak poprzestanę; nie pamiętam nawet dokładnego tytułu. Moim zdaniem nie ma się czym zachwycać. Sam pomysł jest fajny, ale czytelnik zalewany jest taką ilością informacji, że można się zupełnie pogubić.
Powieść opowiada o szpiegach, podwójnych dnach, potrójnych agentach, kretach, lisach i całej tej wywiadowczej menażerii; o gierkach pomiędzy jedną agencją a drugą i wciśniętą w to wszystko jeszcze policją. Pozostając w kręgach szpiegowskich – widziałem wczoraj film „Szpieg”. Z nim jest podobnie; obejrzałem go, ale zupełnie nie wiem, co, skąd, gdzie i dlaczego. Planuję przeczytać książkę, może wtedy się dowiem.
Jak dla mnie, gdy chodzi o szwedzkie kryminały wciąż najlepsza pozostaje Camilla Lackberg. Nie do końca podoba mi się jej podejście do pisarstwa jak do po prostu kolejnego dochodowego interesu, ale trzeba przyznać, że jej książki czyta się świetnie. Jest zbrodnia, są trupy, ale jest w nich też trochę oddechu, normalności i tematów pobocznych, które też są wciągające. Lubię też książki Åke Edwardsona o samolubnym i introwertycznym komisarzu.
Eragon A tak naprawdę oddaję się teraz ostatniej z części cyklu „Dziedzictwo” C. Paoliniego. Czekałem na tę chwilę specjalnie do zakończenia roku akademickiego. Teraz jestem już w połowie i nie podoba mi się myśl, że niedługo skończę.
Ostatnio byliśmy w filharmonii na fantastycznym koncercie pt „Rosyjska dusza”. Gwiazdami wieczoru byli dwaj muzyzy z Rosji: pianista i dyrygent.
Jacob Katsnelson fortepian
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej Igor Verbitsky dyrygent
w programie:
M. Rimski-Korsakow – Narzeczona cara – uwertura
S. Prokofiew – I Koncert fortepianowy Des-dur op. 10
P. Czajkowski – Symfonia „Manfred” op. 58
Wczoraj byłem na koncercie Filharmonii Kaliskiej. Orkiestra przedstawiła wraz z Chórem Filharmonii Wrocławskiej oratorium „Mesjasz” Händla. Uwielbiam muzykę barokową, więc byłem usatysfakcjonowany; z resztą chyba nie tylko ja, bo prawie cała sala (na 400 osób) była pełna. Oratorium jest bardzo długie, trwało prawie 3 godziny. Jego wadą jest to, że gdy soliści po pięć razy śpiewali jedno zdanie, to robiło się to nużące.
Rok zakończyłem kulturalnie, kulturalnie mogę więc go też zacząć.
Niebezpieczna metoda
(1) Po pierwsze w środę byłem na filmie „Niebezpieczna metoda”. Nie wiem, co mam o nim napisać, bo recenzje ma średnio pochlebne – mnie jednak się podobał; było to dobrze zainwestowane 15 zł, tym bardziej, że projekcja odbyła się w kinie studyjnym, z sześcioma innymi osobami na widowni. Trochę mnie to dziwiło: nie jest to może film kasowy, ze względu na tematykę (wymaga delikatnego wysilenia mózgownicy, nie ma tu niebieskich stworów ani kosmosu); aktorzy, którzy w nim zagrali, to jednak nie trupa prowincjonalnego teatru: Keira Knightley, Viggo Mortensen. A jednak film przeszedł zupełnie bez echa, choć jego zwiastun widziałem już ze trzy miesiące temu.
Film opowiada o trzech osobach: Freudzie, Jungu i jeszcze jakieś pannie Spielrein, która najpierw jest pacjentką tego drugiego, a potem sama staje się lekarzem. Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się czegoś o psychoanalizie, to się raczej zawiedzie, bo informacje przedstawione w filmie są raczej szczątkowe; co gorsza – autorzy nawiązują do konfliktu pomiędzy Jungiem i Freudem, ale właściwie nie wiadomo skąd on się wziął. Dla mnie – dogmatyczne spory przedstawione w filmie były mętne i niezrozumiałe. Denerwujące są też przeskoki czasowe w akcji.
Za to Keira Knightley (znana choćby z wyjątkowo słabej ekranizacji „Dumy i uprzedzenia”) świetnie – w moim odczuciu – gra osobę chorą psychicznie; ataki histerii w jej wykonaniu są wyjątkowo wiarygodne.
Umberto Eco – „Cmentarz w Pradze”
(2) W pewnej mierze wiąże się to z drugą rzeczą, o której chciałem napisać: tj. o książce Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”. Podobno recenzje nie zawsze były na jej temat pochlebne, ale nie wiem, bo ich nie czytałem, bo po co się zrażać; tak czy owak Eco pozostaje dla mnie znakomitym pisarzem, choć może z jego książek bije lekkie zadęcie.
Opowieść jest dosyć niekonwencjonalna i mogę to stwierdzić, choć nie przeczytałem jeszcze 200 stron. Jak na razie – mamy tu trzech narratorów i dla każdego jest przewidziana inna czcionka. Przyznam, że początkowo myślałem, że jest to błąd składu. Głównym bohaterem jest fałszerz dokumentów Simonini, o dosyć dziwnych poglądach, choć nie zawsze można to zrozumieć, bo wymaga to choćby jakiejś znajomości historii Włoch. Sam się w tym trochę gubię. I to jest chyba słabość książek Eco; wydaje się, że chwilami jest w nich za dużo „erudycyjności”, co zwykle jest dobre, ale nie w książkach dla zwykłego zjadacze chleba. Tak czy owak, czyta się dobrze, choć nie ukrywam – nie wszystko jest zrozumiałe. Jednak, gdy czytałem „Imię róży”, miałem takie samo wrażenie.
Moim zdaniem, książka warta jest polecenia. Dla zachęty – jak fałszerz opisuje swoją profesję:
— Nie zrozum mnie źle, drogi Simone – tłumaczył zwracając się już do niego per ty. – Ja nie sporządzam dokumentów fałszywych, lecz kopie dokumentów autentycznych, które zginęły lub które przez prosty przypadek nigdy nie powstały, ale które mogły i powinny były powstać.
(3) I jeszcze coś z zupełnie innej beczki. Wczoraj byłem na koncercie noworocznym w Filharmonii Kaliskiej. Było jeszcze więcej atrakcji niż zwykle, w tym oczywiście „Marsz Radeckiego”.
J. Strauss – Uwertura do opery ” Zemsta nietoperza”
A. Dvorak – 4 tańce słowiańskie
M. Ravel – Tzigane
J. Strauss – Czardasz z opery „Ritter Pasman”
J. Brahms – 3 tańce węgierskie
P. Sarasate – Melodie cygańskie
W ostatniej „Polityce” można przeczytać o tym, że film „Drzewo życia” został uznany jako najpierwszorzędniejszy. Szkoda tylko, że nie wiadomo, czy jest to pierwszy – w sensie najlepszy filmy, czy pierwszy – w sensie nalepszy od końca, czyli najgorszy film mijającego roku. Tak się składa, że jakiś czas temu miałem okazję go obejrzeć, więc skłaniam się raczej ku tej drugiej opinii.
Film jest istotnie piękny, zdjęcia są – wspaniałe. Piękne zdjęcia, niezła muzyka. Szkoda tylko, że jest to film zupełnie o niczym. Gniot straszny. Bez żadnej fabuły, bez akcji, bez dialogów. Nie można nawet powiedzieć, że jest to „ględzenie o niczym”, bo tam nikt zupełnie nie ględzi. Coś strasznego. Dwie godziny siedziałem przed ekranem z nieustającą nadzieją, że akcja jakoś się rozkręci. Lubię filmy egzystencjalne, ale takie, z których coś wynika. A tu – zupełnie nie wiadomo, co powiedzieć. Początek jest intrygujący, ale dalej jest coraz gorzej. W filmie przedstawiono – nie wiadomo po kiego grzyba – jakieś reakcje chemiczne, zdjęcia kosmosu etc.; byłoby to ładne, to prawda, ale przez minutę-dwie. A nie przez minut dwadzieścia. Z wciśniętymi na siłę zdjęciami dinozaurów. Żenujące.
Oto, co można przeczytać w internecie na forach dyskusyjnych:
To fatalny gniot, a nie arcydzieło. O ile w stosunku do filmu można użyć określenia „grafomania”, to do tego „czegoś” pasuje ono idealnie.
(…) „Drzewo życia” to pseudoartystyczny gniot, udający że ma coś ważnego do powiedzenia, podczas gdy w rzeczywistości nie mówi zupełnie nic. W pociętych, poszatkowanych ujęciach dostajemy pomieszanie rozpaczy matki po zmarłym synu, wspomnień z dzieciństwa brata zmarłego (stanowiących zlepek wszelakich możliwych banałów, jakie w kinie powiedziano na temat rodziny), wizji – nie wiadomo czy przeżywanych we śnie, czy w trakcie modlitwy – i scen będących nieudolnym naśladownictwem filmów w rodzaju „Koyaanisqatsi” czy „Home” (a cały film wyglada na nieudolną próbę naśladowania „Mr Nobody”). To wszystko podlane padającymi z offu patetycznymi wypowiedziami kierowanymi do Boga i nieznośnie irytującą muzyką (która w założeniu miała chyba być podniosła i uroczysta, ale wyszła właśnie irytująca). Pomiędzy poszczególnymi scenami filmu nagminnie nadużywane są też wyciemnienia, mające chyba zaakcentować to, jak bardzo nic nie wynika ze sceny, która właśnie się zakończyła, i dać widzowi chwilę czasu na zastanowienie, dlaczego on właściwie jeszcze to ogląda… Wysiedzenie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to naprawdę wielki wysiłek.
Ocena na Filmwebie: 5,8 – jednym słowem – dno.
O ile pamiętam, wspomniałem coś ostatnio o niezbędnym dla każdego procesie odchamiania. To znaczy – niezbędnej konieczności obcowania – od czasu do czasu – z kulturą, na tym ziemskim padole 🙂 W tym roku akademickim byłem się odchamić jak dotąd dwa razy: w październiku byłem na filmie „Habemus Papam”, a zaledwie trzy dni temu na balecie „Romeo i Julia”. Poza tym czytam przecież jeszcze książki i słucham dobrej muzyki, ale nie wiem, czy to wystarczy do zeskrobania chamstwa powszedniego. By usunąć grubszą warstwę potrzebna jest terapia szokowa – np. balet albo opera (nawet teatr dramatyczny to chyba za mało) 🙂
Na początku – o tym pierwszym – filmie „Habemus Papam” w reżyserii włoskiego reżysera Nanniego Morettiego. Mamy tam też polską reprezentację w osobie Jerzego Stuhra.
To drugi film tego reżysera, który widziałem (pierwszym był „Pokój syna”) i jak zwykle reżyser ten, gra właściwie w swoim filmie główną rolę. Co więcej, jak w poprzednim filmie, gra tu osobę określonej profesji – psychoanalityka, i to najlepszego. Freud pewnie by się tu popastwił nad skrywanymi marzeniami.
Podobno sam reżyser jest wojującym i zatwardziałem ateistą, więc gdy zrobił film o jądrze Kościoła Katolickiego, od razu etatowi krzykacze zrobili raban, że na pewno jest zły i antyklerykalny. Nic bardziej mylnego! Kościół być może jest tutaj pokazany po trosze w krzywym zwierciadle, ale na pewno jest to wizja dosyć przychylna, ale może też trochę pobłażliwa. Obraz opowiada bowiem o nieszczęsnym kardynale, który wbrew własnej woli został wybrany na papieża i pod naciskiem „opinii kardynalskiej” zgodził się przyjąć urząd. A potem wpadł w głęboką depresję, na co rzecznik Stolicy Apostolskiej – grany przez J. Stuhra – postanowił wezwać psychoanalityka. Warto zobaczyć.
Po drugie – „Romeo i Julia” w Operze w Poznaniu. Sytuacja jest pewnie taka, jak w przypadku „Tosci”, gdy pierwszy raz byłem w operze. Gdybym oglądał to w telewizorni albo na DVD, wynudziłbym się pewnie okropnie. Jednak na żywo – jest to świetne widowisko, nawet gdy siedzi się na jaskółkach.
Balet jest dosyć naiwny pod względem przekazu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Jest jednak bardzo sugestywny, więc nawet, jeśli ktoś o nieszczęśliwych kochankach nigdy nie słyszał, to i tak domyśli się, o co cała afera. Muzyka świetna (i na pewno lżejsza, bo bardziej współczesna). Z tego baletu pochodzi doskonale znany „Taniec rycerski”. Szkoda tylko, że scenografia była raczej rozczarowująca.
W piątek byłem na fantastycznym koncercie w Filharmonii Kaliskiej. Na wzór orkiestry wiedeńskiej, FK pod batutą Adama Klocka zaprezentowała bardzo przyjemny, miły dla ucha i dosyć lekki repertuar. Znakomita zabawa była zapewniona; na dowód tego – sala była pełna.
Enny KIM – sopran Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej
Adam KLOCEK – dyrygent
♣ w programie: Carl Maria von Weber – Zaproszenie do tańca
Gioacchino Rossini – Uwertura, „Una voce, poco fa” z opery „Cyrulik Sewilski”
Èmile Waldteufel – Walc „Espaňa”
Giacomo Puccini – „O mio babbino caro” z opery „Gianni Schicchi”
Pietro Mascagni – „Intermezzo Sinfonico” z opery „Cavaleria Rusticana”
Georges Bizet – „Aragonaise” z opery „Carmen”
Leroy Anderson – Serenata
Johann Strauß – Walc „Gdzie kwitną cytryny”
Enrico Toselli – Serenade
Ernst Fischer – Südlich der Alpen
Gioacchino Rossini – La Danza
Johann Strauß – Walc „Róże Południa”
Giuseppe Verdi – „Brindisi” z opery „La Traviata”
Publiczności się podobało, bo zagrano aż 3 bisy, w tym Marsz Radeckiego Straußa. W przerwie, dla słuchaczy przewidziano szampana. Warto było pójść!
W ferworze różnych noworocznych spraw zapomniałbym napisać o czymś bardzo ważnym! W piątek byłem na fantastycznym koncercie w wykonaniu Wrocławskiej Orkiestry Barokowej, Chóru Filharmonii Wrocławskiej i czterech solistów.
Anna Mikołajczyk – sopran
Ewa Marciniec – alt
Marcus Ullmann – tenor
Jarosław Bręk – bas Chór Filharmonii im. Witolda Lutosławskiego we Wrocławiu
Właśnie skończyłem czytać trylogię Stiega Larssona „Milennium”. Saga jest naprawdę warta przeczytania; jest to z pewnością jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałem. Trudno jest się od nie oderwać, co poświadcza wiele osób. Jest bardzo nowoczesna (choćby ze względu na używany język), co nie każdemu może się spodobać; nie trzeba być jednak miłośnikiem kryminałów, żeby ją „pochłonąć” bez problemów i zaprzyjaźnić się z jej bohaterami. Godna uwagi jest również ekranizacja z Noomi Rapace w roli głównej. Film jest długi i w miarę wiernie oddaje charakter powieści. Poza tym… jest to nareszcie coś nie po angielsku (przyjemnie można odetchnąć od napastującego nas ze wszystkich stron języka Shakespeare’a) i rozgrywającego się nie w Ameryce, ale w Szwecji. Nie każdy musi być fanem Skandynawii, ale dla mnie była to na przykład miła odmiana. Okazuje się, że Stany Zjednoczone nie są jedynym państwem w którym produkuje się filmy – w dodatku bardzo dobre.
Wracając do książki – jej autor bez ogródek i w sposób bardzo dosadny pisze o sprawach współczesnego świata, w tym moralności. W głównym bohaterze można upatrywać samego autora, który – nim napisał książkę – był dziennikarzem z bardzo sztywnymi, ale jasnymi zasadami. Po słowach narratora można też domyślić się zdania autora na różne tematy – w tym polityczne. Warto dodać, że Stieg Larsson zajmował się działalnością antyfaszystowską, a w książce nie raz wspomina o „patrzeniu prawicy na ręce”.
Trzy cegły spod pióra szwedzkiego autora czyta się doskonale.
Wczoraj byłem w Filharmonii Kaliskiej na świetnym – jak zwykle – koncercie. Gościli na nim dwa muzycy z Niemiec: dyrygent, który cały czas prowadził orkiestrę i pianistka, która brawurowo wykonała utwór Liszta.
Jesień jesienią, ale nie samą pogodą żyje człowiek. Wczoraj byłem pierwszy raz w Czytelni Ogólnej Biblioteki Uniwersyteckiej. O ile obsługa Wypożyczalni może być na początku odrobinę skomplikowana, o tyle, korzystanie z Czytelni wymaga znacznie większej ilości finezji. Tym bardziej, że w bibliotece jest teraz remont i potęguje to jeszcze uczucie zagubienia u osób odwiedzających Ją pierwszy raz.
Po względnym ujarzmieniu Czytelni poszedłem na wystawę, o której dowiedziałem się przypadkowo: