Wbrew pozorom zima jest bardzo dobrym okresem na wycieczki. Jest duża zaleta – nie jest gorąco. Krajobraz jest zamglony, widoczność jest gorsza, kolory stają się bardzo stonowane. Można się dostać w miejsca, które normalnie są zarośnięte.
W Byczynie miałem okazję być już dwa razy, ale to takie miejsce, do którego chce się wracać (podobno drugie takie to Chełmno, ale niestety nie miałem jeszcze okazji go zobaczyć). O tym miasteczku już pisałem jakiś czas temu.
Z Kalisza na południe prowadzi droga wojewódzka numer 450. Droga formalnie łączy Kalisz z Wieruszowem, ale w rzeczywistości ciągnie się jeszcze kilka kilometrów dalej i za Opatowem łączy się z drogą krajową numer 11 biegnącą w kierunku Śląska. Tak więc ta droga w większości przebiega przez województwo wielkopolskie, ale na pewnym odcinku przecina także województwo Łódzkie (w końcu Wieruszów jest w woj. łódzkim). Natomiast kilka kilometrów od miejsca, gdzie ta droga krzyżuje się z drogą krajową, rozpoczyna się województwo opolskie. W tym rejonie jest kilka ciekawych miejsc, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wygląda odpychająco.
Byczyną znajduje się w województwie opolskim, właściwie na granicy Opolszczyzny z Wielkopolską. Ale kilka kilometrów wcześniej, za Wieruszowem, znajduje się miejscowość Święty Roch, a w niej zabytkowy drewniany kościół p.w. św. Rocha. Wokół kościoła znajduje się cmentarz, a na nim potężne drzewa.
Kościół św. Rocha w miejscowości Św. Roch nieopodal Wieruszowa
O Byczynietrudno coś więcej napisać. Można przez kilkadziesiąt minut powędrować po byczyńskiej starówce (zupełnie autentycznej), otoczonej imponującymi średniowiecznymi murami. Od mojej ostatniej wizyty w miasteczku półtora roku temu nic się właściwie nie zmieniło, poza tym, że z racji epidemii wszystko jest właściwie w tej chwili zamknięte. Niemniej jednak cały czas robi spore wrażenie.
Byczyną
Ratusz na Rynku w Byczynie
Kościół ewangelicki w Byczynie
Mury miejskie
Druga baszta w Byczynie
W tym samym czasie, w którym odkryłem Byczynę, dowiedziałem się także o znajdującym się nieopodal Bolesławcu (nad Prosną, w odróżnieniu od bardziej znanego Bolesławca w woj. dolnośląskim). Aby dojechać do Bolesławca, należy jeszcze w województwie wielkopolskim zjechać z drogi krajowej numer 11 (nieopodal miejsca, w którym do tej drogi dochodzi DW 450) i pojechać na wschód. Po drodze mija się Prosnę, która właściwie stanowi granicę pomiędzy województwami wielkopolskim i łódzkim. Sam Bolesławiec położony jest już w województwie łódzkim.
Tak ta droga powinna wyglądać przynajmniej zazwyczaj; obecnie z powodu remontu/budowy mostu na Prośnie, najprostsza droga jest zamknięta dla ruchu i trzeba jechać trasą okrężną.
W Bolesławcu znajduje się inna zabytkowa średniowieczna atrakcja, tj. baszta wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego. W średniowieczu był to element fortyfikacji posadowionych na granicach ówczesnej Polski. W Wielkopolsce nie ma wielu tego rodzaju zabytków. Podobna Baszta znajduje się też w Ostrzeszowie.
Baszta Kazimierza Wielkiego w Bolesławcu (nad Prosną)
Widok na mokradła nad Prosną w Bolesławcu
Podsumowaniem wycieczki była krótka wizyta w Kępnie i w Ostrzeszowie. W Kępnie do ciekawych zabytków należy zamkowa poczta i ruiny synagogi (ruiny – niestety). W Ostrzeszowie, poza wspomnianą basztą, wart zobaczenia jest także kościół farny.
Poczta w Kępnie
Rynek w Kępnie
Ruiny synagogi w Kępnie
Rynek w Ostrzeszowie
Fara w Ostrzeszowie
Nie była to może najciekawsza z moich wycieczek, ale trudno wymyślić coś lepszego w czasach pandemii, gdy wszystkie atrakcje są pozamykane.
Przystanek z rudy darniowej w Puszczy Pyzdrskiej.
Szlakiem czerwonym w kierunku Lądu
Rozlewiska Warty
Nad Wartą
Tytuł wpisu zawiera dopisek „część I”, chociaż nie wiem, czy będzie kolejna, ani kiedy.
Puszcza Pyzdrska jest dla mnie tematem, do którego zabieram się już od kilku lat i ciągle mam poczucie niedosytu. Nadal wiem o niej bardzo niewiele, chociaż ostatnio moja wiedza odrobinę się zwiększyła za sprawą odpowiedniej książki. Problem z Puszczą polega na tym, że jest terenem stosunkowo rozległym, słabo zbadanym, trudno dostępnym; nie udało mi się też znaleźć porządnej mapy. I jeśli ktoś chce „jechać do Puszczy Pyzdrskiej” to od raz ma problem, bo tak naprawdę nie wiadomo, dokąd jechać, który wycinek chce zobaczyć. Myślę, że optymalnym rozwiązaniem byłoby ją zwiedzać na rowerze, chociaż dla mnie jest to na razie marzenie nieosiągalne, bo musiałbym ten rower jakoś zatachać, a nie mam jak.
Określenie „Puszcza” jest trochę na wyrost, ponieważ na pewno nie jest to prawdziwa puszcza w znaczeniu przyrodniczym. Lasy na tym terenie są rozległe, ale poszatkowane; nie ma też co ukrywać, że od strony walorów przyrodniczych nie są zbyt atrakcyjne (sosny-zapałki), ale wynika to z warunków glebowych. O tym też dowiedziałem się z książki (bibliografia poniżej).
Puszcza bierze swą nazwę od Pyzdr, małego miasteczka w centralnej Wielkopolsce, ze średniowiecznym rodowodem. Miasteczko jest małe, ale urokliwe. W przeciwieństwie do wielu podobnych miasteczek, wspaniałomyślnie nie zostało przerżnięte drogą krajową albo autostradą (patrz patologiczne przykłady z Małopolski, o czym już kiedyś pisałem). W dodatku na Rynku jest pełno drzew. Moda na zamienianie małomiasteczkowych rynków w betonowe klepiska tutaj jakoś nie dotarła (por. historię ze Stawiszyna, miasteczka na południowym krańcu Puszczy).
Puszcza Pyzdrska to teren na peryferiach powiatu wrzesińskiego, pleszewskiego, konińskiego i kaliskiego. Jej północna granica wyznaczona jest przez Wartę, a zachodnia przez Prosnę (nieopodal Pyzdr Prosna wpada do Warty). Południowe granice znajdują się na północ od Kalisza, w okolicach właśnie Stawiszyna i Zbierska. Ze wschodnią granicą jest trudniej, ale mniej więcej jest nią droga krajowa nr 25 Kalisz-Konin. Większe ośrodki to Pyzdry, Chocz, Gizałki, Grodziec, Zagórów. Teren pokryty jest lasami, mokradłami, polami.
Te tereny, dzisiaj mocno wyludnione, przez kilkaset lat były obszarem osadnictwa „olęderskiego”, tj. były zasiedlane przez przybyszów z Europy Zachodniej (z dzisiejszych Niemiec, Holandii). Osadnicy osiedlali się w I Rzeczpospolitej między innymi ze względu na swobody wyznaniowe, chociaż jest to sprawa bardziej skomplikowana. Stąd do dzisiaj w lasach Puszczy można odnaleźć stare cmentarze, na których znajdują się nagrobki z napisami po niemiecku. Osadnicy przywozili na ziemie polskie nowe techniki rolnictwa i zwyczaje. Przez pokolenia współegzystowali z ludnością polską.
Później nastąpiło mniej więcej to, co w Beskidzie Niskim. Po II wojnie światowej postanowiono się pozbyć „elementu niepewnego”. Tak więc podobnie jak Beskid Niski, Puszcza Pyzdrska spowita jest delikatną mgiełką tajemniczości. Peryferyjność tych terenów sprawia, że Puszcza leży zdecydowanie poza szlakami krajoznawczymi, chociaż są w niej ciekawe miejsca.
Już kilka razy próbowałem zwiedzać Puszczę; ze słabymi rezultatami, bo nigdy nie wiadomo, gdzie tak naprawdę jechać. Parę dni temu postanowiłem pojechać w kierunku jej północnych krańców, omijając właściwie część leśną.
Jechałem drogą wojewódzką z Kalisza w kierunku Wrześni. Na początku zatrzymałem się na kilka minut w Choczu. Wiele razy przejeżdżałem przez tę wieś, tym razem postanowiłem poświęcić jej 15 minut i przejść się po tamtejszym rynku.
Dalej pojechałem na północ. Ze względu na poczucie lokalnego patriotyzmu, postanowiłem trochę lepiej poznać Prosnę. Nie wiem, gdzie się zaczyna, ale teraz przynajmniej już wiem, gdzie się kończy. Uchodzi do Warty w okolicach Pyzdr. Jest to miejsce warte odwiedzenia ze względów przyrodniczych. Spotkałem tam nawet jelenie.
Z poczucia obowiązku na chwilę wstąpiłem do Pyzdr. Kilka lat temu zwiedziłem je dogłębnie (całkiem ciekawe jest muzeum znajdujące się w budynku dawnego klasztoru). Teraz tylko się przeszedłem po centrum miasteczka. Drzewa na rynku nadal są, można jechać dalej.
W końcu musiałem zjechać z głównej drogi w kierunku właściwej Puszczy. Udałem się w kierunku Wrąbczyńskich Holendrów. Obecnie wieś niczym się nie wyróżnia i pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi, gdybym wcześniej nie czytał o osadnictwie na tych terenach. Znajduje się w niej kaplica, w dawnym zborze ewangelickim. Wygląda zupełnie inaczej, niż katolickie kościoły drewniane – uderza prostotą. Właściwie nie wygląda jak kościół. Trochę przypomina szkołę z „Ani z Zielonego Wzgórza”.
Kościół poewangelicki we Wrąbczyńskich Holendrach. Zwraca uwagę jego prostota.
Później postanowiłem udać się w kierunku mokradeł położonych nad brzegiem Warty, objętych Nadwarciańskim Parkiem Krajobrazowym. Jeśli ktoś ma dużo czasu, mógłby tam wędrować bardzo długo, bo teren jest rozległy i przyrodniczo urozmaicony: jest rzeka, łąki, pola, mokradła itd. Ja wybrałem się szlakiem turystycznym czerwonym od strony Wrąbczyńskich Holendrów w kierunku Lądu. Z braku czas nie doszedłem do Lądu, bo wymagałoby to znacznie dalszej wędrówki.
Rozlewiska nad Wartą widziane od strony Ciążenia (czyli po przeciwnej stronie Warty niż jest położona Puszcza Pyzdrska). Zdjęcie wykonane w marcu 2017 roku.
Następnym razem chciałbym zwiedzić Puszczę bliżej jej środka.
Rok temu jesienią byłem na wycieczce w Trójmieście. O ile w górach byłem nie raz, o tyle wybrzeża zupełnie nie znam. Od dawna miałem ochotę pojechać nad morze. W Trójmieście byłem wiele lat temu i to tylko przez chwilę, przejazdem, niczego właściwie nie widziałem.
Na wycieczkę pojechałem pociągiem, bo chciałem się poczuć jak w moich mniejszych i większych podróżach w czasie studiów.
Wyjazd był udany, ale i tak mam wrażenie, że wszystko widziałem tylko powierzchownie, bo nie było czasu na więcej zwiedzania. Po takim wyjeździe mam jeszcze większą ochotę znowu tam pojechać. Żałuję, że w Gdańsku byłem tylko jeden dzień. Natomiast spośród miast najbardziej podobała mi się Gdynia.
Pojechałem pociągiem na Półwysep Helski. Przyroda nad Bałtykiem zimą jest chyba jeszcze piękniejsza niż o innych porach roku. W dodatku nie jest wcale tak zimno (chociaż jest wiatr), no i powietrze jest czyste. Żałuję, że byłem tam tylko kilka godzin.
Stacja Kolejowa Hel
Zabudowania na Półwyspie Helskim
W głąb Półwyspu
Latarnia morska na Helu
Pozostałości obiektów wojskowych na Helu
„Początek Polski”
Zdjęcia z grudnia 2019 roku.
W tym roku także planowałem na przełomie listopada i grudnia pojechać do Trójmiast, miałem już nawet zarezerwowane wszystkie noclegi. Niestety epidemia sprawiła, że musiałem wszystko odwołać. Pozostało mi spędzić urlop w domu.
Byczyna i Jawor mają ze sobą sporo wspólnego. Oba miasteczka znajdują się na Śląsku: Byczyna na Opolszczyźnie, a właściwie na granicy z Wielkopolską, zaledwie kilka kilometrów od granicznej rzeki Prosny. Natomiast Jawor znajduje się w środkowej części Dolnego Śląska. Oba te miasteczka są dosyć małe. Byczyna, to właściwie wieś – ma ok. 5.000 mieszkańców. Jawor jest czterokrotnie większy, ale to wciąż małe miasteczko – ma ok. 20.000 mieszkańców.
W obu tych miasteczkach znajdują się bardzo ciekawe zabytkowe obiekty, na dodatek trochę zapomniane. Byczynę odkryłem kiedyś przypadkiem, gdy jechałem z Wielkopolski w stronę Beskidu Śląskiego. Przy drodze łączącej Kępno z Kluczborkiem znajduje się ta niepozorna miejscowość. W miasteczku znajdują się świetnie zachowane średniowieczne mury miejskie – jest to chyba zupełny unikat na skalę europejską, ponieważ nie ma wielu miast, gdzie niemal w całości zostały zachowane oryginalne mury miejskie. W Byczynie tak właśnie jest. Równie duże fragmenty zachowanych murów miejskich widziałem tylko w Tallinie. Do tego dochodzą mury zachowane oryginalne wieże. W środku znajduje się typowy średniowieczny układ urbanistyczny z Rynkiem i odchodzącymi od niego wrzecionowato ulicami.
Warte są zobaczenia także ratusz i kościół ewangelicki – jednak raczej tylko z zewnątrz. Jednak już sam układ urbanistyczny jest wart zobaczenia. W mieście dowiedziałem się także o bitwie pod Byczyną.
Byczyna – Rynek i ratusz
Byczyna – fragment murów miejskich
Byczyna – widok z wieży kościelnej
Byczyna – widok z wieży ratuszowej
Zaułki w Byczynie, w tle wieża
Byczyna – przejście przez mury miejskie
Jednak potencjał miasteczka nie jest wykorzystany. Trudno znaleźć informacje o nim gdziekolwiek, ja dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Poza tym, pomimo tak ciekawych walorów historycznych i urbanistycznych, miasteczko jest raczej zapuszczone.
Przypominają mi się słowa Władysława Kościelniaka z „Wędrówek po moim Kaliszu”, które brzmiały mniej więcej tak: turyści przyjeżdżają do Kalisza i na początku są zachwyceni. Jednak po 2 – 3 dniach widzą więcej i zmieniają zdanie.
Niewątpliwie to odnosi się do Byczyny, a także do Jawora, o czym za chwilę. Jednak zauroczenie mija nie po 2 – 3 dniach, ale raczej po ok. 1 godzinie. Jakkolwiek miasteczka te są bardzo ciekawe, to jednak sprawiają wrażenie zaniedbanych i nieuporządkowanych.
Jawor stał się sławny na cały świat dzięki Kościołowi Pokoju (drugi znajduje się w Świdnicy), wpisanemu na listę dziedzictwa UNESCO. Jest to ponad 300-letni drewniany kościół protestancki. Otoczony pięknym parkiem, powstałym na miejscu dawnego cmentarza.
Kościół Pokoju nie znajduje się bezpośrednio na „starówce”, co wynikało z ustaleń poczynionych w trakcie pokoju westfalskiego kończącego wojnę trzydziestoletnią. Z założenia kościół protestancki miał się znajdować poza ówczesnym miastem. Ale dzisiaj jest atrakcją i tak, ponieważ jest wspaniałym zabytkiem, świadectwem historii Śląska. Wrażenie również robi fakt, że jest w całości drewniany, a pomieścić może i tak ok. 6.000 osób.
Jawor – kościół pokoju
Jawor – kościół pokoju
Jawor – wnętrze kościoła Pokoju
Jawor – wnętrze kościoła pokoju
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Jawor – kościół św. Marcina
Ratusz w Jaworze
Jawor – ruiny zamku
Dalsza część Jawora nie robi już takiego pozytywnego wrażenia. Jaworska „starówka” podobna jest do kaliskiej, tzn. jest równie zapuszczona, chociaż jest mniejsza (samo miasto też jest o wiele mniejsze). Na Rynku znajduje się bardzo ładny ratusz, nieproporcjonalnie duży jak na tak małe miasto. Na obrzeżach starówki znajdują się także nieremontowane, sypiące się kamienice, a pomiędzy nimi śmieci i samochody. Pozytywnie na tym tle odcina się wizerunek Sądu Rejonowego.
Najgorsze wrażenie jednak sprawia zamek, a właściwie jego ruiny, gdyż jest zdewastowany a okna są zabite dyktą. Z okolic zamku rozpościera się ładny widok na okolicę, ale niestety nie mogłem obejrzeć go w pełni, ponieważ wieża widokowa akurat była zamknięta.
Tak więc i Byczynę, i Jawor, a w pewnym stopniu również Kalisz, łączy to, że są to ośrodki, które mają coś ciekawego do zaoferowania, ale nie potrafią tego wykorzystać. Do tego są zaniedbane. Niemniej jednak i Jawor, i Byczynę, warto zobaczyć.
Kraków już mnie trochę nudzi. Niemniej jednak jest wdzięcznym obiektem do fotografowania. Latem (nawet wczesnym), gdy bardzo mocno piecze słońce, lepsze są zdjęcia czarno-białe. Wtedy można mniej się skupić na oślepiających kolorach, a bardziej na samej treści zdjęć. Zawsze bardzo lubiłem fotografie miast, ale raczej w cudzym wykonaniu. Myślę jednak, że te zdjęcia są całkiem udane.
Czasami blisko nas znajdują się różne ciekawe miejsca, trzeba tylko się ruszyć. Nie jest więc prawdą, że aby zobaczyć coś ciekawego czy interesującego, trzeba jechać gdzieś daleko lub nawet zagranicę.
Około 30 km od Kalisza znajduje się Kotłów, w którym są dwa ciekawe kościoły: kościół romański sięgający korzeniami XII wieku oraz współczesny kościół polskokatolicki. Kotłów leży bardzo blisko Mikstatu, który jest też bardzo urokliwym miasteczkiem.
Kontynuując wątek bocznych dróg, od dwóch lat na początku maja zawsze jeżdżę na łąki otaczające Barycz. Rzeka Barycz powstaje na terenie bifurkacji Baryczy, na południe od Kalisza i Ostrowa Wielkopolskiego. Spadek terenu jest tam tak niewielki, że jedne cieki wodne płyną na wschód, inne na zachód. Barycz płynie na zachód, w kierunku Odry. Jednak na tym samym terenie ma swoje źródła też rzeka Ołobok, która płynie na wschód i wpada do Prosny. Barycz przepływa przez Przygodzice; tam powstały stawy, które były na zdjęciach poprzednio. Kawałek dalej na zachód rozpościerają się łąki. Teoretycznie te tereny powinny być mocno podmokłe, ponieważ cechą charakterystyczną Baryczy jest jej niewielki spadek i bagna – które przynajmniej w teorii – powinny tę rzekę otaczać. Niestety na skutek suszy jest ich coraz mniej.
Tytuł tego wpisu to nawiązanie do książki „Hajstry” Adama Robińskiego. Muszę się przyznać, że całej nie przeczytałem, ale i tak zaimponowała mi chęć autora do samotnych wypraw przez nieraz ciekawe, nieraz monotonne, ale przede wszystkim – raczej puste – krajobrazy.
U nas też takie krajobrazy da się znaleźć, chociaż to nie takie proste. Natomiast, gdy robi się zdjęcie, to zawsze można je odpowiednio wykadrować.
Od dwóch lat jeżdżę wczesną wiosną do Przygodzic, aby oglądać stawy rybne. Są naprawdę imponujące. W tym roku prawie nie było ptaków. Może jeszcze za wcześnie? Za to śmieci wszędzie pełno.
Skoro znalazłem się już we wschodniej części naszego kraju, grzechem byłoby nie zajrzeć do Sandomierza. Po drodze wstąpiłem także do Baranowa Sandomierskiego (woj. podkarpackie), gdzie znajduje się urokliwy zamek, nie bez powodu nazywany „małym Wawelem” (szkoda tylko, że wyposażenie, choć stylizowane – jest generalnie współczesne).
Sandomierz jest w sam raz na jedno popołudnie. Myśląc o tym mieście od razu każdy kojarzy je z „Ojcem Mateuszem”. Wydaje mi się jednak, że serial nie do końca oddaje charakter tego miasta. Sandomierz jest rzeczywiście małym miastaczkiem (ok. 20 tys. mieszkańców – trochę większy od Pleszewa w woj. wielkopolskim). Nie jest to jednak wieś. Powiem więcej, Sandomierz wraz ze swoimi dosyć rozległymi przedmieściami, sprawia wrażenie miasta znacznie większego, niż jest w rzeczywistości. W filmie miasto zostało przedstawione jako taka „duża wiocha”, chociaż to nie jest prawda. Natomiast wygląd starówki, jej usytuowanie, mnogość zabytków, wskazują na to, że w przeszłości był to ważny punkt na mapie.
Sandomierska starówka jest położona na wzgórzu, tak więc wszystkie drogi do niej prowadzą pod górę. Najważniejszym jej elementem jest katedra sandomierska – piękna i straszna jednocześnie (ze względu na makabryczne obrazy, które znajdują się w środku). Jest tam obowiązkowo średniowieczny układ urbanistyczny. Równie dobrze Sandomierz wygląda nocą.
Nieopodal Sandomierza znajdują się ruiny Zamku Krzyżtopór – naprawdę niesamowite.
Dzisiaj ostatni dzień jestem w Beskidzie Niskim. Trochę szkoda, bo jest tu naprawdę malowniczo, a poza tym mam wrażenie, że te góry są trochę inne, niż pozostałe pasma górskie.
W zasadzie zwiedziłem tylko fragment zachodniej części Beskidu Niskiego, co wynika z tego, że bazę wypadową miałem w Małastowie – wsi w gminie Sękowa – na zachód od Magurskiego Parku Narodowego. W tych górach chyba nawet najciekawsze nie są same góry, które są niezbyt wysokie, a podejścia na nie nie aż takie ostre, ale raczej obecne na każdym kroku ślady po przeszłości i ludziach, którzy żyli tam kiedyś.
Dzisiaj rozpocząłem drugi etap swojej wycieczki: dojechałem do jej właściwego celu, czyli w Beskid Niski.
Za Beskiem Niskim zacząłem wzdychać już osiem lat temu, tj. w czasie wyjazdu w Bieszczady. Beskid Niski, dzięki swojej pokrętnej historii, ma opinię jeszcze bardziej tajemniczego i nieprzystępnego, niż Bieszczady. Coś w tym jest, chociaż z drugiej strony, samochodem wszędzie można w miarę łatwo dojechać, chociaż trochę to trwa. Nietrudno się domyślić, że taka masowa komunikacja ma swoje dobre i złe strony. Bez samochodów, mieszkańcy takich regionów, jak Beskid Niski, byliby odcięci od świata. Z drugiej strony, samochody psują naturale walory takich miejsc (jak z resztą każdych innych też, o czym za chwilę).
Z Zawoi w okolice Gorlic, gdzie się zatrzymałem, jest ok. 150 kilometrów. Niby nie jest to dużo, ale pokonanie tej drogi zajęło mi ponad pół dnia. Przede wszystkim zatrzymałem się po drodze w dwóch miejscach: w skansenie kolei w Chabówce oraz w Nowym Sączu. Po drugie, drogi na Podhalu są nienadzwyczajne. Nie chodzi mi o to, że są dziury w asfalcie – bo ich nie ma, drogi krajowe sprawiają wrażenie, jakby były po remoncie albo w trakcie remontu. Problem jednak polega na tym (i ten problem dotyczy chyba większości dróg krajowych w Polsce, chociaż z różnym natężeniem), że Podhale jest jedną wielką, rozciągniętą wiochą, z chaotyczną zabudową, co powoduje, że droga krajowa to prawie ciągle teren zabudowany. Nawet na drodze krajowej niewiele jest fragmentów gdzie da się jechać z prędkością powyżej 80 km/h (i to nie tylko ze względu na ograniczenia prędkości, ale także ze względu na ukształtowanie terenu). Do tego dochodzą zakręty, serpentyny, górki, mostki itp. W dodatku dzisiaj przez większą część mojej drogi lał deszcz.
Nowy Sącz jest ładnym miasteczkiem; w dodatku, jak się dowiedziałem, jest trzecim największym miastem w Małopolsce. Dość powiedzieć, że jest siedzibą sądu okręgowego 🙂 Niestety trawi to miasteczko taka sama choroba, jak podobne jemu mieściny (w tym Kalisz) – a mianowicie ruch samochodowy pożerający to miasto jak nowotwór. Dzisiaj był sobota, a korki niesamowite; sytuację pogarsza remont jakiegoś mostu. W dodatku drogi w mieście raczej średnie. Sprawdziłem, że komunikacja miejska jest tak samo beznadziejna jak w Kaliszu, tj. jeden autobus raz na godzinę. Kolejki samochodów przecinające miasto znacznie odbierają mu urok. Przed Nowym Sączem znajduje się jeszcze jeden dziw natury, a mianowicie Limanowa. To zapewne byłoby urokliwe górskie miasteczko, gdyby nie to, że droga krajowa przechodzi przez rynek (!). Jednak jest to problem, który dotyczy wielu miast w Małopolsce i jeszcze większej ilości w Polsce. Wydaje mi się, że już rok temu o tym pisałem przy okazji wspomnień z Andrychowa i Kalwarii Zebrzydowskiej. Rozwiązania nie widać.
Dzisiaj mija mój trzeci dzień w Zawoi. Zawoja jest położona u stóp Babiej Góry, która jest najwyższym szczytem Beskidu Żywickiego. Można powiedzieć, że jest to wstęp do Tatr. Ja mieszkam rzeczywiście u stóp tej Góry, ponieważ z miejsca, gdzie piszę, od wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego dzieli mnie tylko ok. 1000 metrów.
Sama Zawoja nie ma właściwie żadnych atrakcji, natomiast wszystko rekompensują góry. Rzecz jasna nie ma tu takich fajerwerków jak w Tatrach, większość gór pokryta jest gęstym lasem, ale i tak mają swoje zalety – przede wszystkim nie ma tutaj tłumów. Wczoraj wdrapałem się na Babią Górę i ku mojemu dużemu zaskoczeniu, gdy przyjechałem na parking na Przełęczy Krowiarki było już bardzo wiele samochodów. Przyjechałem wcześnie, bo już po 7 rano i pamiętam, że rok temu o tej porze nie było tam nikogo. Wczoraj było inaczej. W dodatku, wchodząc na Sokolicę (czyli pierwszy etap podejścia na masyw Babiej Góry), nie spotkałem prawie nikogo wchodzącego na Górę, ale za to tłumy ludzi z niej schodziły. Jak się okazało, niektórzy przyjeżdżają w nocy, aby zobaczyć „wschód słońca na Babiej Górze”; jednak nie dla mnie wstawanie o 2 w nocy.
Dzisiaj natomiast mam dzień prawie wolny, ale nie bezczynny. Zrobiłem kilkukilometrową pętlę po wsi (zahaczając przy tym o las), a potem ze względu na bolące nogi, wróciłem. Jednak zamiast wchodzić na górę zafundowałem sobie za to wjazd kolejką linową na Mosorny Groń – bardzo ciekawe doświadczenie.
Jutro kolejny przystanek – czas na Beskid Niski.
Dawno nic na blogu nie pisałem, bo też nie dzieje się nic, co warte byłoby opisania. Teraz jednak postanowiłem odrobinę odkurzyć klawiaturę ze względu na wakacyjną wycieczkę.
Porządnych wakacji nie miałem w zasadzie od dwóch lat – wówczas byłem na krótkim wyjeździe w Tatrach. Rok temu nigdzie nie pojechałem, ponieważ program szkolenia nie przewidywał wakacji :/ w tym roku jest za to trochę lepiej i dlatego postanowiłem pojechać w góry. Dawniej jeździłem co roku na bardzo krótkie zagraniczne wycieczki, ale teraz jakoś mnie do zagranicznych stolic nie ciągnie. Zdecydowanie wolę obecnie przyrodę 🙂
Wybrałem Beskid Śląski i częściowo także Beskid Żywiecki. W Beskidzie Śląskim w zasadzie nigdy nie byłem. Jako bazę wycieczki wybrałem Brennę. Jest to mała, niezbyt ciekawa wiocha, rozciągnięta na długości blisko 10 kilometrów w dolinie rzeki Brennicy. Miejscowości (Wisła, Brenna, Ustroń) w Beskidzie Śląskim starają się uchodzić za „kurorty”, ale wychodzi im to niezbyt dobrze i, niechętnie to przyznaję, ale poza górami niewiele mają do zaoferowania. W dodatku są dosyć brzydkie, brudne i zawładnięte przez wszelkiej maści tandetę w stylu budek z plastykowymi ciupagami &c. Niemniej jednak Brenna, pomimo wszystkich tych dolegliwości, jest świetnym miejscem wypadowym na szlaki turystyczne w Beskidzie Śląskim. Co więcej, pomimo turystycznego oblężenia, jakie ma miejsce w dolinach (tj. w miejscowościach), na szlakach jest praktycznie pusto. Oczywiście, zdarzają się pojedynczy turyści, czy też niewielkie grupy, ale nie da się tego porównać z tym, co dzieje się o tej porze roku w Tatrach. A przecież pojechałem w sierpniu! Zaryzykuję stwierdzenie, że na samych szlakach turystycznych w Beskidzie Śląskim w sierpniu jest mniej ludzi niż w Tatrach we wrześniu (czyli w zasadzie poza sezonem). W dodatku ja zwykle wychodziłem w góry dosyć wcześnie rano, aby uniknąć upałów, dzięki temu często szczyty zdobywałem samotnie.
Niewątpliwie Beskid Śląski nie jest tak urokliwy jak Tatry, jednak spokój, jaki tam panuje, wynagradza te braki. Stoki gór w zdecydowanej części pokryte są lasami (co latem daje schronienie przed słońcem). Górki nie są może wysokie, ale za to często strome i podejście pod nie wcale nie należą do lekkich i przyjemnych. Ale jeśli się spokojnie idzie pod górę, odpoczywając co pewien czas, to na pewno się dojdzie do celu.
W ten sposób ja wszedłem na Równicę, Błatnią, Baranią Górę i Kotarz. Wszystkie te miejsca są warte polecenia.
W dalszej kolejności pojechałem na skraj Beskidu Żywieckiego, a konkretnie w okolice Babiogórskiego Parku Narodowego. Tam czuje się już przedsmak Tatr, ponieważ masyw Babiej Góry jest zdecydowanie wyższy (jest to najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego, a sam Beskid jest drugim najwyższym pasmem górskim po Tatrach). Pierwszego dnia zrobiłem sobie długą okrężną wycieczkę po Parku Narodowym, z wizytą w schronisku, rzecz jasna. Następnego dnia zdobyłem samą Babią Górę (a konkretnie Diablak, tj. najwyższy szczyt w masywie Babiej Góry), która nie była aż tak niedostępna, jak przypuszczałem. Trzeba tylko wybrać odpowiednią trasę 🙂
Moją wycieczkę kończę w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, skąd właśnie piszę. Tutaj miałem nadzieję obejrzeć ruiny średniowiecznych warowni. Dotychczas odwiedziłem zamek Rabsztyn, Ogrodzieniec, Smoleń i Ojców. Najbardziej widowiskowy i najlepszy do zwiedzania jest niewątpliwie zamek Ogrodzieniec, który jest zachowany w bardzo dużej części, ruiny są niesłychanie okazałe i robią duże wrażenie. Niestety wadą zamku jest „podzamcze”, gdzie koszmarna pstrokacizna i budy z wszelkiego rodzaju tandetą, parafrazując Gombrowicza, gwałcą przez oczy.
Dzisiaj natomiast odwiedziłem Ojcowski Park Narodowy. Okazuje się, że Ojców w XX-leciu międzywojennym był małopolskim kurortem, czymś w rodzaju uzdrowiska (pewnie leczono się tam z krakowskiego smogu). Z tego powodu jest dosyć mocno skomercjalizowany (jak na park narodowy), ale i tak jest wart zobaczenia.
Rok temu byłem w Tatrach, a teraz niestety wakacji z prawdziwego zdarzenia nie miałem. Zamiast tego miałem nieplanowaną tygodniową wycieczkę do Łodzi. Początkowo wywarła na mnie negatywne wrażenie, bo miejsce w którym mieszkałem (ul. Legionów), wyglądała jak kaliska ulica Jabłkowskiego, tyle tylko, że dużo dłuższa. Ale po bliższym przyjrzeniu Łódź bardzo zyskuje.
W Gostyczynie znajduje się mały kościółek. Z zewnątrz bardzo zwyczajny, z dachem z blachodachówki. W środku – o ile dobrze dojrzałem – wnętrze barokowe, całkiem ciekawe. Według tablicy znajdującej się obok kościoła początki parafii sięgają XIII wieku. Dookoła kościoła znajduje się intrygująca kolekcja grobowców, zapewne jakiś dawnych miejscowych notabli.