Nad rzeką w listopadzie

Kon­ty­nu­ując świec­ką tra­dy­cję i tym razem wcze­śnie rano 1 listo­pa­da wybra­łem się na spa­cer nad rze­kę. Jesień jest już zaawan­so­wa­na, ale są jesz­cze liście na drze­wach. Poza tym, jest bar­dzo cie­pło; na dwo­rze było bli­sko 10 stop­ni, cho­ciaż nie­raz się zda­rza­ło, że o tej porze roku bywał już mróz.

Las jesienią

Ostat­nie dni były desz­czo­we, chy­ba przy­ro­da chcia­ła nad­ro­bić let­nią suszę. Ale pomi­mo tego jest bar­dzo cie­pło, jak na paź­dzier­nik. Cza­sa­mi o tej porze roku na drze­wach nie ma już liści. A w tym roku nie dość, że są, to jesz­cze na doda­tek czę­sto są to liście zupeł­nie zielone.

Wczo­raj ponow­nie odwie­dzi­łem Dąbro­wę – poprzed­nim razem byłem tam w sierp­niu. Wyciecz­ka była jak zwy­kle bar­dzo udana.

A tym­cza­sem… za 2 dni Tru­pem Fest.

Jesień w Wielkopolskim Parku Narodowym

Wczo­raj po raz czwar­ty poje­cha­łem w oko­li­ce Pozna­nia, do Mosi­ny, do Wiel­ko­pol­skie­go Par­ku Naro­do­we­go. Pierw­szy raz byłem w nim 2 lata temu, w 2021 roku – a to prze­cież nie aż tak daleko.

Teraz pogo­da był o wie­le przy­jem­niej­sza, niż wte­dy. To chy­ba był ostat­ni cie­pły dzień tej jesie­ni. Tem­pe­ra­tu­ra docho­dzi­ła do 20 stop­ni. I cho­ciaż było zachmu­rzo­ne, a momen­ta­mi kro­pił deszcz, to była przy­jem­nie. Dziar­skim kro­kiem zro­bi­łem 12-kilo­me­tro­wą pętel­kę. Od dzi­siaj pogo­da jest zim­niej­sza, cho­ciaż też chwi­la­mi świe­ci­ło słońce.

Wczo­raj rów­nież zaczą­łem moją wędrów­kę w oko­li­cach Jezio­ra Kocio­łek. Jed­nak tym razem nie roz­po­czy­na­łem w Oso­wej Górze, a przy szpi­ta­lu pul­mo­no­lo­gicz­nym w Ludwi­ko­wie, skąd moż­na w kil­ka minut dojść do jezio­ra. A potem tra­sa była już dobrze zna­na: wzdłuż Jezio­ra Górec­kie­go, koło pała­co­wej wyspy, a na koniec przez uroz­ma­ico­ny las.

Wra­ca­jąc zaha­czy­łem też o Poznań. Poje­cha­łem taką tra­są, jak 3 lata temu, w szczy­cie pan­de­mii, z Roga­li­na do Pozna­nia. Wte­dy jecha­łem do Pozna­nia po szcze­pion­kę prze­ciw­ko gry­pie. Wstą­pi­łem do opu­sto­sza­łe­go Roga­li­na, a w dro­dze do Pozna­nia jecha­łem malow­ni­czą dro­gą wzdłuż War­ty. W Wiór­ku jest miej­sce, gdzie dro­ga bie­gnie skar­pą nad rze­ką. Posta­no­wi­łem się tym razem na chwi­lę w tym miej­scu zatrzymać.

Beskid Śląski po 6 latach

Nie byłem w Beski­dzie Ślą­skim od 2017 roku i bar­dzo tego żału­ję, bo to napraw­dę dobre góry do wędró­wek. Może nie aż takie wido­wi­sko­we, ale tak­że mają swój urok. Ponow­nie na swo­ją bazę wybra­łem Bren­ną, któ­ra jest dobrym punk­tem wypa­do­wym na szla­ki tury­stycz­ne. Żału­ję, że mia­łem tyl­ko 2 dni na cho­dze­nie po górach.

Pierw­sze­go dnia wybra­łem się w oko­li­ce Klim­czo­ka, któ­ry oddzie­la Bren­ną od Szczyr­ku i Biel­ska-Bia­łej. A to dla­te­go, że poprzed­nim razem, tzn. w 2017 roku, nie uda­ło mi się do tej góry dojść ze wzglę­du na złą pogo­dę. Tym razem pogo­da była pięk­na. Wyciecz­ka była bar­dzo uda­na. Na sam Klim­czok nie wsze­dłem, ponie­waż wcho­dzi­łem na górę zie­lo­nym szla­kiem od stro­ny schro­ni­ska (a scho­dzi­łem czer­wo­nym). Stam­tąd nie­da­le­ko już na Szyn­dziel­nię – na któ­rą będę musiał iść następ­nym razem.

Moje­go ostat­nie­go dnia w górach pogo­da się pogor­szy­ła. Rano pada­ło, a potem było zamglo­ne. Dla­te­go zde­cy­do­wa­łem się tyl­ko na krót­ką wyciecz­kę, tj. na Błat­nią (była to dru­ga góra, któ­rą zdo­by­łem w 2017 roku). Było sym­pa­tycz­nie. Nie­ste­ty widać tam degra­da­cję gór. Osie­dla ludz­kie i domy pod­cho­dzą co raz wyżej na sto­ki. Jest to zja­wi­sko zde­cy­do­wa­nie nega­tyw­nie, bo szko­dzi śro­do­wi­sku, przy­ro­dzie i kra­jo­bra­zom. Zasta­na­wia mnie, czy ci ludzie, któ­rzy wzno­szą cha­łu­pę na sto­ku góry (i zwy­kle nie są to skrom­ne dom­ki let­ni­sko­we, tyl­ko wiel­kie hacjen­dy, wzno­szo­ne zupeł­nie bez umia­ru) zasta­na­wia­ją się, jak będą do niej dojeż­dżać? Latem tam się cięż­ko idzie, a co dopie­ro jedzie (i tyl­ko samo­cho­dem tere­no­wym np. toyo­tą hilux, któ­rą widzia­łem, jak wio­zła wikt do schro­ni­ska), a zimą? Ludzie są jed­nak bezmyślni.


Nie wybie­ra­łem się na dale­kie gór­skie wędrów­ki, bo chcia­łem jesz­cze też odwie­dzić ślą­skie mia­sta. Pierw­sze­go dnia poje­cha­łem do Cie­szy­na. Pamię­tam, że poprzed­nim razem zro­bił na mnie bar­dzo dobre wra­że­nie. Tym razem było gorzej, ale to chy­ba dla­te­go, że po ostat­niej wizy­cie mia­łem wygó­ro­wa­ne oczekiwania.

Widok na cie­szyń­ski zamek, obec­nie sie­dzi­bę szko­ły muzycznej.

Obrze­ża mia­sta są nie­cie­ka­we, jak pra­wie wszę­dzie. Cen­trum jest nie­złe. Sta­rów­ka bar­dzo ład­na. Ale jed­nak spo­ro jest tam cha­osu urba­ni­stycz­ne­go. Zatrzy­ma­łem się na jakimś par­kin­gu (w miej­scu po jakimś amfi­te­atrze – bar­dzo cie­ka­we), sze­dłem wzdłuż Olzy i nie podo­ba­ło mi się tak, jak kie­dyś. Wszę­dzie cha­os rekla­mo­wy, czy­sto śred­nio, wie­le miejsc zapusz­czo­nych, jakieś dzi­kie par­kin­gi. Wyda­je mi się, że było lepiej.

Kolej­ne­go dnia padła kolej na Biel­sko-Bia­łą. To mia­sto o zupeł­nie innym cha­rak­te­rze. Dużo więk­sze, z więk­szy­mi ambi­cja­mi, duży ośro­dek prze­my­sło­wy (choć­by fabry­ka malucha).

Gdy byłem tam poprzed­nim razem, był taki upał, że myśla­łem tyl­ko o tym, aby schro­nić się gdzieś w kli­ma­ty­za­cji. Tym razem na szczę­ście było chłod­niej, cho­ciaż i tak cie­pło. W zasa­dzie biel­skiej sta­rów­ce nie poświę­ci­łem uwa­gi, ponie­waż zosta­łem pochło­nię­ty przez Sta­rą Fabry­kę, czy­li bar­dzo cie­ka­we muzeum prze­my­słu. Muzeum, w któ­rym są cie­ka­we eks­po­na­ty, a nawet bar­dzo cie­ka­wy film o pro­duk­cji tka­nin, opo­wia­da o histo­rii prze­my­słu w mie­ście aż do cza­sów współ­cze­snych. Nie wie­dzia­łem, że w prze­szło­ści Biel­sko-Bia­ła była tak waż­nym ośrod­kiem prze­my­sło­wym (i to rów­nież włókienniczym).


Następ­ne­go dnia wra­ca­łem do Kali­sza. Zaha­czy­łem wów­czas o Byczy­nę, któ­rą pierw­szy raz odwie­dzi­łem rów­nież pod­czas pierw­sze­go wyjaz­du w Beskid Ślą­ski. Ostat­ni raz byłem w Byczy­nie 3 lata temu, w 2020 roku (w cza­sie pan­de­mii). Widać, że coś się dzie­je za mura­mi śre­dnio­wiecz­ne­go mia­sta. Same mury są pod­da­wa­ne kon­ser­wa­cji. Rynek też jak­by tro­chę żyw­szy. Poja­wi­ła się tam fontanna 🙂

Jeszcze kilka słów o Słowacji

W nawią­za­niu do poprzed­nie­go wpi­su o Małej Fatrze, teraz kil­ka ogól­nych uwag.

Gdy prze­kro­czy­łem gra­ni­cę ze Sło­wa­cją, zatrzy­ma­łem się w pierw­szym małym mia­stecz­ku – Twar­do­szy­nie, któ­re zro­bi­ło na mnie pozy­tyw­ne wra­że­nie. Mia­stecz­ko nie ma żad­nych wiel­kich atrak­cji, ale jest schlud­ne i zadba­ne. W mia­stecz­ku jest jeden cie­ka­wy obiekt: zabyt­ko­wy drew­nia­ny kościół. Teraz czy­tam w inter­ne­cie, że takich kościo­łów jest w rze­czy­wi­sto­ści kil­ka. War­to przy­po­mnieć, że rów­nież mało­pol­ska drew­nia­na archi­tek­tu­ra sakral­na wpi­sa­na jest na listę świa­to­we­go dzie­dzic­twa UNESCO. Kil­ka przy­kła­dów widzia­łem zwie­dza­jąc w 2018 roku Beskid Niski.

Kościół oto­czo­ny jest cmen­ta­rzem z cał­kiem współ­cze­sny­mi grobami.

Dalej skie­ro­wa­łem się do Rużom­ber­ka, któ­ry pla­no­wa­łem odwie­dzić już w tam­tym roku, ale odwie­dzi­łem tyl­ko tam­tej­sze­go Lidla 🙂 Gdy myślę o Rużom­ber­ku, to zawsze przy­po­mi­na mi się pio­sen­ka Agniesz­ki Osiec­kiej „Hej Han­no…”, w któ­rej wspo­mnia­ne jest to sło­wac­kie miasto.

W tam­tym roku odwie­dzi­łem Vlko­li­niec, nato­miast w tym roku w pierw­szej kolej­no­ści skie­ro­wa­łem się do zam­ku likaw­skie­go. Jest to nie­ste­ty duże roz­cza­ro­wa­nie. Nie jest to zamek, ale tyl­ko ruiny i to ską­pe. Coś w sty­lu, jak ruiny zam­ku Wleń, ale jed­nak tam­te są znacz­nie cie­kaw­sze. Do Ogro­dzień­ca nie ma nawet co star­to­wać. Do zam­ku trze­ba spo­ro dojść pod górę, co trwa ze 20 minut, nato­miast samo zwie­dza­nie to 5 minut, bo wszyst­ko ogra­ni­cza się do ruin zgro­ma­dzo­nych na dzie­dziń­cu. Moż­na wejść do wie­ży, gdzie jest eks­po­zy­cja arche­olo­gicz­na, ale wszyst­kie infor­ma­cje są po sło­wac­ku. Z resz­tą eks­po­zy­cje arche­olo­gicz­ne z natu­ry nie są zbyt ciekawe.

W koń­cu tra­fi­łem do Rużom­ber­ka, któ­ry spra­wiał wra­że­nie mia­sta wymar­łe­go, cho­ciaż było to w sobo­tę, w połu­dnie. Na uli­cach pra­wie nie było ludzi. Żad­nych atrak­cji rów­nież tam nie ma. Naj­lep­sze wspo­mnie­nia mam z kawiar­nią, w któ­rej wypi­łem dro­gą, ale dobrą, kawę mrożoną.

Rużom­berk był roz­cza­ro­wa­niem, za to na jego obrze­żach, zanim wstą­pi­łem do Lidla, jest jesz­cze jeden cie­ka­wy obiekt sakral­ny: XIII-wiecz­ny gotyc­ki kościół p.w. Wszyst­kich Świę­tych w Ludro­vej. To napraw­dę cie­ka­wy zaby­tek, szcze­gól­nie fre­ski znaj­du­ją­ce się wewnątrz oraz bar­dzo cie­ka­we ele­men­ty wypo­sa­że­nia wnę­trza, np. bar­dzo sta­re kościel­na ławy czy komo­da na stro­je liturgiczne.

Po wyjeź­dzie z Rożum­ber­ka już pro­sto poje­cha­łem do Ter­cho­vy (Ter­cho­vej?). Jest to wła­ści­wie wieś śred­niej wiel­ko­ści, ale poprzez swo­je poło­że­nie, sta­ła się bazą wypa­do­wą na szla­ki tury­stycz­ne w Małej Fatrze. Jest mała, ale jed­nak – chy­ba ze wzglę­du na ruch tury­stycz­ny – znaj­du­je się w niej tak­że Lidl 🙂

Zabu­do­wa­nia

Moż­na się przy tej oka­zji zasta­no­wić, jakie są róż­ni­ce mię­dzy Pol­ską a Sło­wa­cją. Myślę, że nie­wiel­kie. Co wię­cej, myślę, że Sło­wa­cja jest bliż­sza Pol­sce, niż np. Cze­chy. Odnio­słem wra­że­nie, że Sło­wa­cja to kraj podob­ny: pod wzglę­dem roz­wo­ju gospo­dar­cze­go i spo­łecz­ne­go. Tyl­ko może bar­dziej wylu­zo­wa­ny. Nie jest tam ani jakoś wie­le pięk­niej niż u nas, ani wie­le brzy­dziej. Dro­gi o zbli­żo­nym stan­dar­dzie (tj. raz bar­dzo dobre, a raz dziu­ry i wer­te­py). W skle­pach to samo. Ceny rów­nież pra­wie takie same (cho­ciaż aku­rat noc­leg był wyraź­nie droż­szy, trud­no powie­dzieć, z cze­go to wynika).

Zauwa­ży­łem na Sło­wa­cji jedy­nie jed­ną zna­czą­cą róż­ni­cę: dużo mniej­szy cha­os urba­ni­stycz­no-prze­strzen­ny. Brak ohyd­nych wioch cią­gną­cych się kilo­me­tra­mi wzdłuż dro­gi. Pod tym wzglę­dem porzą­dek jest dużo więk­szy. Z resz­tą Ter­cho­va jest tego naj­lep­szych przy­kła­dem, ponie­waż jest tam tyl­ko kil­ka ulic; za to wszyst­kie uli­ce zabu­do­wa­ne są taki­mi samy­mi, dosyć cia­sny­mi dział­ka­mi, na któ­rych sto­ją takie same lub bar­dzo podob­ne domy. No i wszę­dzie jest ogrze­wa­nie gazowe.

Wyjeż­dża­jąc ze Sło­wa­cji wstą­pi­łem do Żyli­ny. Nie ma tam zupeł­nie nicze­go cie­ka­we­go. Z bra­ku lep­sze­go pomy­słu odwie­dzi­łem zamek buda­tin­sky, któ­re­go eks­po­zy­cja to mydło i powi­dło. Żyliń­ska sta­rów­ka spra­wia­ła przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie, jak jest gdzie indziej – nie wiem, bo nie mia­łem już siły na dal­sze zwiedzanie.

Wstą­pi­łem jesz­cze do muzeum trans­por­tu. Zbio­ry nie są obfi­te i nie są zwią­za­ne tyl­ko z trans­por­tem; były tam rów­nież np. sta­re tele­fo­ny i tego rodza­ju eksponaty.

W każ­dym razie myślę, że powrót na Sło­wa­cję jest tyl­ko kwe­stią czasu.

Mała Fatra

Rok temu, będąc w Zawoi, pew­ne­go dnia posta­no­wi­łem poje­chać na Sło­wa­cję, dosłow­nie na jeden dzień, aby zoba­czyć Zamek Oraw­ski. Nigdy wcze­śniej na Sło­wa­cji na byłem, może tyl­ko prze­jaz­dem w dro­dze do Buda­pesz­tu (w 2012). Wte­dy zaświ­ta­ła mi myśl, że sko­ro na Sło­wa­cji jest tyle gór (z Tatra­mi na cze­le), to może trze­ba wła­śnie tam udać się na gór­ską wędrówkę.

Ten plan zre­ali­zo­wa­łem w tym roku – kon­kret­nie posta­no­wi­łem udać się w góry Małej Fatry, ponie­waż to te góry widzia­łem rok temu będąc w Rużom­ber­ku i oko­li­cach. Za bazę obra­łem miej­sco­wość Ter­cho­va, któ­ra jest cen­trum tury­stycz­nym Małej Fatry. Nie­ste­ty spę­dzi­łem tam tyl­ko 2 peł­ne dni, bo przy­je­cha­łem na próbę.

Mała Fatra to teo­re­tycz­nie pasmo gór­skie niż­sze od Beski­du Wyso­kie­go (Żywiec­kie­go), ponie­waż naj­wyż­sza góra – Wiel­ki Kry­wań – jest odro­bi­nę niż­sza od naj­wyż­szej góry Beski­du – Babiej Góry. Jed­nak kra­jo­braz i ukształ­to­wa­nie tere­nu wyglą­da tu zde­cy­do­wa­nie ina­czej. Przede wszyst­kim w BW jest wie­le dłu­gich pasm gór­skich i masy­wów (np. Pasmo Poli­cy, Pasmo Jało­wiec­kie, Masyw Babiej Góry). W Małej Fatrze rzut oka na mapę pozwa­la usta­lić, że tu jest tro­chę ina­czej, ponie­waż jest wie­le szczy­tów koło sie­bie, tzn. wie­le osob­nych gór. Poza tym, moim zda­niem, Mała Fatra jest trud­niej­sza, bo są bar­dzo duże prze­wyż­sze­nia – nawet, jeże­li góry nie są aż tak wyso­kie, to i tak ma się wra­że­nie, że cią­gle jest pod górę.

Doświad­czy­łem tego za każ­dym razem. Pierw­sze­go dnia pod­je­cha­łem do osa­dy Vatra (jest to jeden z tam­tej­szych „kuror­tów” i począ­tek szla­ków tury­stycz­nych); wsze­dłem na połu­dnio­wy groń, a potem szczy­tem gór do schro­ni­ska i w koń­cu do gór­nej sta­cji kolej­ki gon­do­lo­wej. Wej­ście było wyjąt­ko­wo stro­me – wcho­dze­nie było napraw­dę męczą­ce; i to pomi­mo tego, że nie sze­dłem po jakiś ska­łach, tyl­ko po pro­stu w górę hali. 

Odnio­słem wra­że­nie, że góry są tu bar­dziej sko­mer­cja­li­zo­wa­ne. Jest za to na pew­no po czę­ści odpo­wie­dzial­na kolej­ka gon­do­lo­wa; cho­ciaż jest to dro­ga przy­jem­ność, to umoż­li­wia szyb­ki wjazd nie­mal­że na szczyt tłu­mom „tury­stów”.

Dru­gie­go dnia posze­dłem do „Jano­si­ko­wich die­rów”, czy­li „Jano­si­ko­wych dziur” – tro­chę się tu czu­łem jak w doli­nach w jurze kra­kow­sko-czę­sto­chow­skiej, cho­ciaż nie­wąt­pli­wie wąwo­zy w Małej Fatrze są bar­dziej wido­wi­sko­we. Jest to cie­ka­wy szlak, cho­ciaż nie­ste­ty też bar­dzo popu­lar­ny; idzie się po kład­kach, scho­dach, dra­bi­nach, klam­rach wbi­tych w skały.

Nie­wąt­pli­wie jesz­cze w te góry wró­cę, w szcze­gól­no­ści, że nie jest to dale­ko od granicy.

Pszczyna po raz drugi

Zanim napi­szę, dokąd ruszy­łem, gdy opu­ści­łem Zawo­ję, muszę jesz­cze wspo­mnieć o Psz­czy­nie. Psz­czy­nę odwie­dzi­łem po raz pierw­szy już rok temu jadąc do Zawoi, ale mia­łem jed­nak poczu­cie nie­do­sy­tu. Wte­dy była brzyd­ka pogo­da i nie widzia­łem wszystkiego.

Dla­te­go w tym roku tam wró­ci­łem. Tym razem pogo­da była pięk­na. Na ryn­ku odby­wał się jakiś festyn, chy­ba coś pod hasłem poże­gna­nia lata. Nie wcho­dzi­łem ponow­nie do pała­cu. Za to uda­łem się do wiel­kie­go, pięk­ne­go par­ku, któ­ry jest za tym pała­cem poło­żo­ny. Wów­czas go nie odwie­dzi­łem ze wzglę­du na ule­wę. Park jest dosyć dzi­ki, ale bar­dzo ładny.

Ulicz­ki Psz­czy­ny rów­nież lepiej pre­zen­tu­ją się w słoń­cu. Posze­dłem tak­że do Muzeum Pra­sy Ślą­skiej, któ­re pla­no­wa­łem odwie­dzić już od daw­na, ale nie star­cza­ło nigdy cza­su. Spo­dzie­wa­łem się cze­goś tro­chę cie­kaw­sze­go. Ale było war­to mimo wszyst­ko. Bar­dzo podo­bał mi się odtwo­rzo­ny gabi­net W. Kor­fan­te­go. Cie­ka­we były też sta­ro­daw­ne maszy­ny dru­kar­skie, w tym np. lino­typ, któ­ry daw­niej słu­żył do skła­du tekstu.

Pożegnanie z Babią Górą

Dzi­siaj jestem ostat­ni dzień pod Babią Górą, dobie­ga koń­ca moja kolej­na wizy­ta tutaj; nie ukry­wam, że czu­ję się nostal­gicz­nie. Jed­nak na pew­no jesz­cze tu wrócę.

Wczo­raj wje­cha­łem kolej­ką lino­wą na Mosor­ny Groń. W tam­tym roku wcho­dzi­łem na ten szczyt na pie­cho­tę (było cięż­ko). Potem zro­bi­łem pętlę po Paśmie Poli­cy. Pogo­da była pięk­na. Z Poli­cy widać Tatry.

Dzi­siaj wybra­łem zmo­dy­fi­ko­wa­ną wer­sję tra­dy­cyj­nej wypra­wy do Babio­gór­skie­go Par­ku Naro­do­we­go. Wsze­dłem przy­jem­ną ścież­ką na Prze­łęcz Jało­wiec­ką (Taba­ko­we Sio­dło) – do miej­sca, w któ­rym szlak bie­gnie wzdłuż gra­ni­cy pol­sko-sło­wac­kiej. Potem przy­jem­ną tra­są uda­łem się do schro­ni­ska na Mar­ko­wych Szczawinach.

Wizy­ta w Zawoi była bar­dzo uda­na, jak zwy­kle. Ale jed­nak tym razem było lepiej, niż poprzed­nio, ponie­waż pogo­da była bar­dzo dobra.

Jutro jadę odkry­wać nowe miej­sca – to zna­czy na Słowację.

Beskid Makowski

Beskid Makow­ski znaj­du­je się na pół­noc od Babiej Góry. Już od lat, odkąd jeż­dżę do Zawoi, cią­gnę­ło mnie, żeby do nie­go wstą­pić. Do tej pory się to nie uda­wa­ło – poza oka­zjo­nal­ny­mi wizy­ta­mi w Lanc­ko­ro­nie czy w Kal­wa­rii Zebrzy­dow­skiej, któ­re jak się oka­zu­ją, leżą wła­śnie na skra­ju Beski­du Średniego.

Dzi­siaj wybra­łem się do Mako­wa Pod­ha­lań­skie­go, któ­ry odpy­cha na pierw­szy rzut oka, ale zysku­je przy bliż­szym pozna­niu. Stam­tąd nie ma wiel­kie­go wybo­ru szla­ków – więc musia­łem się zado­wo­lić tym, co było, tj. 3‑godzinną wędrów­ką po naj­bliż­szych oko­li­cach. Nie ukry­wam, że bar­dzo mi się podo­ba­ło. Gór­ki nie są wyso­kie, ale cie­ka­we i malow­ni­cze. Gdy idzie o roślin­ność, to głów­nie jest to regiel dol­ny. Czu­łem się tam tro­chę jak w Beski­dzie Niskim, cho­ciaż rzecz jasna tam cywi­li­za­cji jest znacz­nie mniej.

W Mako­wie nie ma wła­ści­wie nicze­go cie­ka­we­go, ale mia­stecz­ko mimo wszyst­ko wywar­ło na mnie pozy­tyw­ne wra­że­nie. Potem poje­cha­łem do Suchej Beskidz­kiej, w któ­rej byłem już 3 razy i któ­ra raczej mnie rozczarowała.

Do zam­ku suskie­go nie chcia­ło mi się wcho­dzić. Dro­ga do „Czar­ne­go lasu” – zagro­dzo­na jaki­miś robo­ta­mi budow­la­ny­mi. Rynek roz­ko­pa­ny. Karcz­ma „Rzym” przereklamowana.

Okolice Babiej Góry późnym latem

Nie ma wąt­pli­wo­ści, że jesz­cze jest lato; na potwier­dze­nie tego – tem­pe­ra­tu­ry. Jest ponad 20 stop­ni i świe­ci słoń­ce, daw­no nie mia­łem w górach tak pięk­nej pogo­dy. I to pomi­mo tego, że już począ­tek września.

Jestem już 3 dni w Zawoi. Czas spę­dzam aktyw­nie. Cho­dzę po szla­kach, któ­re znam i lubię, cho­ciaż co nie co też odkry­wam. W ponie­dzia­łek było zachmu­rzo­ne, cho­ciaż było cie­pło i nie pada­ło. Wybra­łem się do Pasma Jało­wiec­kie­go, któ­re zwy­kle odwie­dzam na począ­tek. Nie­ste­ty nie mam do nie­go szczę­ścia w tym sen­sie, że zawsze, gdy tam jestem, jest sła­ba widoczność.

Wczo­raj zwie­dzia­łem już masyw Babiej Góry – też tra­są, któ­rą sze­dłem już kil­ka razy. Na samą Babią Górę się nie wybie­ram w tym roku. 

Dzi­siaj odwie­dzi­łem też Mokry Kozub. To nie­wy­so­ka góra strze­gą­ca wej­ścia do Babio­gór­skie­go Par­ku Naro­do­we­go. Na jej szczy­cie znaj­du­je się ład­na łąka. Po dro­dze jest cie­ka­wa ścież­ka dydaktyczna.

Gór­ska łąka w Beski­dzie Żywieckim

Las latem

Poprzed­nio wspo­mi­na­łem o wizy­cie w arbo­re­tum leśnym, ale latem nie może tak­że zabrak­nąć wyciecz­ki do tra­dy­cyj­ne­go lasu.

Pogo­da na prze­ło­mie lip­ca i sierp­nia nie była za bar­dzo let­nia, a przy­naj­mniej nie była to taka pogo­da, do jakiej przy­zwy­cza­iły nas upa­ły w poprzed­nich latach. Bywa­ło chłod­no, szcze­gól­nie w nocy; obfi­cie padał deszcz. Ale to nawet lepiej, bo dzię­ki temu jesz­cze przy­jem­niej odwie­dza się las (cho­ciaż w sumie miło jest się schro­nić w chłod­nym lesie nawet w upał; nato­miast po desz­czu nie jest aż tak dobrze, bo zwy­kle są koma­ry – w tym roku było akurat).

Dąbrowa

Poprzed­nim razem w tym miej­scu byłem jesie­nią, cho­ciaż przy­jeż­dżam tu rzad­ko, acz regu­lar­nie, od kil­ku już lat. Nie jest to zwy­kły las, bo jest to las dębo­wy (czę­ścio­wo). Jest to część więk­sze­go kom­plek­su leśne­go. W środ­ku jest napraw­dę ład­nie, cho­ciaż naj­cie­ka­wiej się robi, jeże­li się zej­dzie z utar­te­go szla­ku. Przez las prze­bie­ga­ją reszt­ki bar­dzo sta­rej, bru­ko­wa­nej dro­gi. Cie­ka­we, dokąd pro­wa­dzi­ła. Choć to las i cho­ciaż jest sucho, były tam miej­sca, gdzie trze­ba się prze­dzie­rać przez wyso­ką tra­wę. Zda­rza­ły się rów­nież miej­sca pod­mo­kłe i błot­ni­ste, ze śla­da­mi spo­rych babrzysk. 


Jesień w dąbro­wie (2021)

Lato w dąbro­wie (2021)

Dolina rzeki

Odwie­dzi­łem rów­nież Doli­nę Swędr­ni, cho­ciaż od innej stro­ny (nie od stro­ny Kali­sza). Mam wra­że­nie, że tro­chę się tam zmie­ni­ło od cza­su, jak byłem tam ostat­ni raz, czy­li rok temu. Przede wszyst­kim poja­wi­ły się młod­ni­ki, czy­li mło­de laski, któ­rych tam wcze­śniej nie było.

Obra­łem tro­chę inną tra­sę, bar­dziej przez las, ale nie­ste­ty oka­za­ło się, że łąki są tak zaro­śnię­te, że nie da się przejść. W koń­cu uda­ło mi się dotrzeć do doli­ny rze­ki, ale to nie takie pro­ste. Koniecz­ne jest dal­sze prze­dzie­ra­nie się przez zaro­śla. Samą rze­kę nie­ła­two wypa­trzeć. Znaj­du­je się scho­wa­na głę­bo­ko, za krza­ka­mi, zaro­śla­mi, za rowem. Rzecz­ka jest wąska, płyt­ka, bar­dzo uro­kli­wa. Podob­no czysta.

Arboretum leśne

W lip­cu mie­li­śmy oka­zję obej­rzeć Arbo­re­tum Leśne koło Syco­wa (czy­li na pogra­ni­czu Wiel­ko­pol­ski i Dol­ne­go Ślą­ska). Wspo­mi­na­łem kie­dyś o arbo­re­tum w Woj­sła­wi­cach, któ­re jest impo­nu­ją­ce, ale jest w innym sty­lu. Poza tym, jest o wie­le dalej. W Woj­sła­wi­cach mamy sta­wy, oczka wod­ne, traw­ni­ki, grząd­ki – wszyst­ko pod linij­kę. Nato­miast w arbo­re­tum leśnym jest o wie­le bar­dziej dzi­ko. Szcze­gól­nie podo­ba­ła mi się część leśno-rodo­den­dro­no­wa, gdzie pomię­dzy maje­sta­tycz­ny­mi sta­ry­mi sosna­mi rosły wiel­kie rodo­den­dro­ny (popraw­nie: róża­necz­ni­ki). Z tego leśne­go zagaj­ni­ka wycho­dzi­ło się na otwar­tą prze­strzeń; i gdy mia­ło się wra­że­nie, że to już koniec, oka­zy­wa­ło się, że docho­dzi się do furt­ki, a za nią kolej­ne roz­le­głe tere­ny: łąki, traw­ni­ki, sta­wy, lasy. Nie zabra­kło też bagna 🙂 Moż­na tam spę­dzić cały dzień.