Noc Kupały

Wczo­raj była naj­krót­sza noc w roku, czy­li Noc Kupa­ły – hucz­nie obcho­dzo­na przy moście Rocha w Pozna­niu. To taki doda­tek na zakoń­cze­nie po EURO, któ­re choć jesz­cze trwa, dla Pozna­nia nie ma już takie­go znaczenia.

Pozna­nia­cy Irland­czy­kom urzą­dzi­li spe­cjal­ne poże­gna­nie, na któ­rym też byłem; sta­łem jed­nak z tyłu więc na zdję­ciach nie­wie­le widać.

Poże­gna­nie Irlandczyków
Pod prę­gie­rzem

Za to na Noc Kupa­ły wymy­ślo­no sobie pusz­cza­nie lam­pio­nów do nie­ba (wstrzy­ma­no ruch samo­lo­tów), co wyglą­da­ło bar­dzo efek­tow­nie, dopó­ki nie zaczę­ły spa­dać.

Lam­pio­ny do nieba
Lam­pio­ny

Niezwykłym i nie leda piórem… czyli dzień z życia dziennikarza ekonomicznego

Jak czę­sto robię w nie­dziel­ne poran­ki, tak i w dzi­siej­szy odda­łem się lek­tu­rze „The New York Times Maga­zi­ne”. A tam – repor­taż o Joe Weisen­tha­lu wraz z gale­rią zdjęć opo­wia­da­ją­cy o jego żywo­cie w roli dziennikarza-blogera.

Otóż Joe wsta­je przed świ­tem, a kła­dzie się spać póź­ną nocą. Przed więk­szość dnia wle­pia gały w moni­tor: tele­fo­nu, lap­to­pa albo bate­rię ekra­nów przy swo­im biur­ku w pra­cy. Jest bowiem dzien­ni­ka­rzem w jakimś ame­ry­kań­skim por­ta­lu infor­ma­cyj­nym zaj­mu­ją­cym się wszyst­kim, co zwią­za­ne z eko­no­mią. Coś jak nasze TVN CNBC, tyle, że chy­ba jesz­cze  bar­dziej ogłu­pia­ją­ce. No i w internecie.

Joe rano budzi się z prze­ra­ża­ją­cą myślą, że być może kie­dy spał, zda­rzy­ło się coś, co wpły­nę­ło na ryn­ki. Lito­ści!

During the cour­se of an ave­ra­ge 16-hour day, Weisen­thal wri­tes 15 posts, ran­ging from charts with a few lines of expla­na­to­ry text to seve­ral hun­dred words of clo­se­ly reaso­ned ana­ly­sis. He mana­ges near­ly a dozen repor­ters, deman­ding and redi­rec­ting sto­ry ide­as. He fid­dles inces­san­tly with the look and con­tents of the site. And all the whi­le he holds a run­ning conver­sa­tion with the rough­ly 19,000 people who fol­low his Twit­ter alter ego, the Stal­wart. He spars, jokes, asks and answers questions, adver­ti­ses his work and, in the spi­rit of our time, reports on his meals, his whe­re­abo­uts and wha­te­ver else is on his mind.

Potem zaczy­na się cało­dzien­na infor­ma­cyj­na bie­gun­ka: z jed­nej stro­ny śle­dze­nie tabel, wykre­sów, depesz agen­cji infor­ma­cyj­nych, z jed­nym okiem na tele­wi­zo­rze a dru­gim na moni­to­rze – z dru­giej stro­ny z pisa­niem kil­ku­na­stu postów dzien­nie („na gorą­co”). A wła­ści­wie nie pisa­nie, tyl­ko wyrzu­ce­nie ich z sie­bie, choć nazwał­bym to raczej mniej elegancko.

Joe, jak na raso­we­go pra­co­ho­li­ka przy­sta­ło, dzień zaczy­na od espres­so z wiel­kie­go kub­ka. Jego die­ta też jest cie­ka­wa: naj­pierw był wege­ta­ria­ni­nem, potem wega­nem, a teraz je głów­nie mię­so. Gdy cho­dzi o poglą­dy na eko­no­mię, naj­pierw uwa­ża­no go za kon­ser­wa­ty­stę, a teraz za libe­ra­ła, choć w sumie nie wiem, czy ma to jakie­kol­wiek znaczenie.

Sły­nie z traf­nych pro­gnoz, choć rów­nie czę­sto się myli. Nie­ustan­nie obdzie­la swy­mi myśla­mi rze­sze słu­cha­czy, poprzez twe­ete­ra (żało­sne narzę­dzie), face­bo­oka, czy w koń­cu swo­je­go blo­ga. I w rze­czy­wi­sto­ści jest akto­rem, bo sła­wę i poklask uwiel­bia. Nie wzię­ło się z to z przy­pad­ku – począt­ko­wo chciał być dramatopisarzem.

Teraz mu się to uda­je, bo jego wpi­sy śle­dzą milio­ny ludzi w Sta­nach cze­ka­jąc na to, co tym razem go olśni­ło i jak on olśni eko­no­micz­nych igno­ran­tów. Jest akto­rem, a jego sce­ną jest  inter­net. Gra całą dobę (z prze­rwa­mi na toa­le­tę). W jed­nej spra­wie potra­fi zmie­nić zda­nie 3 razy w cią­gu dnia. Gdy dosta­je raport z dany­mi makro­eko­no­micz­ny­mi na począt­ku pisze, że są „złe”, potem, że jed­nak „nie aż tak”, aż w koń­cu, że „cacy”.

Świet­nie; jego blo­ga czy­ta­ją finan­si­ści, ban­kow­cy i inni eko­no­mi­ści, a potem na ich pod­sta­wie podej­mu­ją decy­zję. Czy­li już wiem, skąd jest kryzys.

Żyje­my w spo­łe­czeń­stwie infor­ma­cyj­nym. Kar­mi­my się infor­ma­cja­mi i cią­gle chce­my wię­cej; nie­usta­nie jeste­śmy nie­na­sy­ce­ni. Nie cho­dzi tu tyl­ko o tanią sen­sa­cję w sty­lu „Fak­tu”. Chce­my być poin­for­mo­wa­ni i up-to-date.  Dla­te­go co 10 minut spraw­dza­my wia­do­mo­ści na stro­nie „Gaze­ty”, TVN24 i itp.

Dla­te­go inter­net wci­ska się nam wszę­dzie: do kom­pu­te­rów, do tele­fo­nów, w domu, na uczel­ni i ostat­nio tak­że w auto­bu­sie; w toa­le­cie… żeby mieć złud­ne poczu­cie poinformowania.

Komen­ta­rze pod tek­stem nie są przy­chyl­ne: „trud­no wyobra­zić sobie życie rów­nie nie­szczę­śli­we i puste”. Gdy komuś to odpo­wia­da, to prze­cież może to robić. Cza­sem chy­ba jed­nak powi­nien sobie kabel od inter­ne­tu z zadka wyciągnąć.

Nie ma ciszy w bloku

Tytuł tego wpi­su został zaczerp­nię­ty z felie­to­nu Syl­wii Chut­nik z naj­now­sze­go nume­ru „Poli­ty­ki”. Świet­nie się skła­da, bo od kie­dy miesz­kam w blo­ku (1,5 roku), to mam ocho­tę o tym napi­sać, ale dopie­ro teraz poczu­łem się wystar­cza­ją­co zmo­bi­li­zo­wa­ny. Tym bar­dziej, że jak się oka­zu­je, w prze­ży­wa­niu swych bole­ści nie jestem sam.

Ja w prze­ci­wień­stwo do Miro­na Bia­ło­szew­skie­go nie jestem (jesz­cze!) ogar­nię­ty obse­syj­ną manią śle­dze­nia wszel­kich dźwię­ków dobie­ga­ją­cych spo­za blo­ko­we­go miesz­ka­nia. A prze­cież takie miesz­ka­nie jest jak pudeł­ko zapa­łek. Maleń­kie – w porów­na­niu do całe­go budyn­ku. A tych maleń­kich pude­łek znaj­du­ją się set­ki – uło­żo­ne jed­no na dru­gim i obok sie­bie; połą­czo­ne szy­ba­mi wen­ty­la­cyj­ny­mi i pio­nem kana­li­za­cyj­nym; prze­dzie­lo­ne ścia­na­mi jak kart­ką papieru.

Dźwię­ki trza­ska­ją­ce­go nie­do­mknię­te­go okna, trza­ska­nia drzwia­mi, czy czy­je­goś bez­sen­sow­ne­go glę­dze­nia na klat­ce scho­do­wej to napraw­dę nic w porów­na­niu z inny­mi odgło­sa­mi. Naj­wię­cej sły­chać w toa­le­cie: czy­jąś pral­kę, roz­mo­wy, czy­jeś plu­ska­nie się w wan­nie. Chy­ba nie­je­den dok­to­rat moż­na by na ten temat napi­sać. A CBA nie musi chy­ba mieć pozwo­le­nia na pod­słuch: wystar­czy gumo­we ucho agenta.

To wszyst­ko nic. Choć miesz­ka­nie w blo­ku ma wie­le zalet, ma też zasad­ni­czą wadę. Ta wada pole­ga na tym, że w pudał­kach nad nami, pod nami, z lewej i z pra­wej też ktoś miesz­ka! Może to być na przy­kład świa­dek koron­ny (o czym pisze dzi­siej­sza „Wybor­cza”).

Pół bie­dy, jeśli sie­dzi cicho; zda­rza się to rzad­ko. A wszyst­kie­mu win­ne wstręt­ne pudło, któ­re­mu na imię telewizor.

Nie­ste­ty więk­szość ludzi nie zna umia­ru w gło­śno­ści i nie bie­rze pod uwa­gę tego, że sąsiad nie chce go słu­chać. Ktoś mógł­by powie­dzieć „cisza noc­na – wte­dy ma być cisza”. Ale to nie ma nic do rze­czy! To, że jest taki wyna­la­zek jak cisza noc­na i że (zgod­nie z regu­la­mi­nem) remon­ty moż­na prze­pro­wa­dzać od 8 do 20, i że nale­ży wcze­śniej powia­do­mić sąsia­dów… to wszyst­ko nic nie zna­czy. Bo tak, czy owak, w świe­tle pra­wa cywil­ne­go (art. 23 KC) zakłó­ca­nie komuś spo­ko­ju w jaki­kol­wiek spo­sób: poprzez emi­to­wa­nie hała­su, smro­du czy zwy­kłe obra­ża­nie są taki­mi samy­mi naru­sze­nia­mi dóbr oso­bi­stych. Jed­nym sło­wem ist­nie­nie ciszy noc­nej nie ozna­cza, że poza nią, moż­na sobie robić co się chce.

Szko­da tyl­ko, że bliź­ni nasi mają w pogar­dzie kodeks cywilny.

Sąsie­dzi z moje­go blo­ku hała­su­ją nagmin­nie; ale co tam – zatycz­ki do uszu pian­ko­we, tyl­ko 1,9 zł. Naj­le­piej ich nie wycią­gać. Gdy­bym umiał, zro­bił­bym kar­czem­ną awan­tu­rę, ale nie umiem, więc cho­dzę od apte­ki do apte­ki w poszu­ki­wa­niu zatyczek.

Wielkanoc

Fra Ange­li­co • Zmar­twych­wsta­nie (1440−42)

Wszyst­kim, któ­rzy choć­by spo­ra­dycz­nie odwie­dza­ją moją stro­nę, z oka­zji Świąt Wiel­kiej Nocy życzę szczę­ścia i uśmie­chów każ­de­go dnia.

Weso­łych Świąt!

W obronie tradycyjnie pokrzywdzonych

Nie­daw­no dowie­dzia­łem się przy­pad­kiem, że ktoś jed­nak cza­sem na tę moją stro­nę zaglą­da. Tro­chę mnie to prze­stra­szy­ło: bo z jed­nej stro­ny chciał­bym napi­sać to, co myślę (choć nie zawsze wiem jak ubrać to w sło­wa) ale z dru­giej – gdy­bym pisa­ło wszyst­ko, na co mam ocho­tę – wie­le osób być może wię­cej by się do mnie nie ode­zwa­ło 😀 Cho­ciaż może i to mieć swo­je dobre stro­ny. Tak więc mam pro­blem, bo muszę z jed­nej stro­ny pisać ostroż­nie, a z dru­giej: napi­sać to, co chcę powiedzieć.

Zacznij­my może od małe­go prze­glą­du stron inter­ne­to­wych. Zaglą­dam (niby przy­pad­ko­wo) na stro­nę Die­ce­zji Kali­skiej. A tam co nas wita na pierw­szej stro­nie? List w obro­nie kon­cer­nu medial­ne­go kościo­ła toruń­sko­ka­to­lic­kie­go. Naj­pierw było życie od poczę­cia, potem wał­ko­wa­nie zła in vitro, nie­dłu­go będzie obro­na embrio­nów, ale póki co – wyima­gi­no­wa­ne ata­ki na prze­mysł miło­ści ojca inka­sen­ta. Wśród zasług toruń­skie­go nadaw­cy wymie­nio­no m.in. ewan­ge­li­za­cję, sze­rze­nie patrio­ty­zmu i deba­ty kom­pe­tent­nych ludzi. Zapo­mnia­no jesz­cze o szko­le oplu­wa­nia i mery­to­rycz­nych dys­ku­sjach słu­cha­czy. Cie­ka­we czy gdy skry­bo­wie mojej kurii pisa­li o kom­pe­tent­nych ludziach mie­li na myśli głów­ne­go ide­olo­ga RM czy może kogoś jesz­cze bar­dziej kompetentnego…

Aura arcy­chrze­ści­jań­skiej roz­gło­śni roz­no­si się po Kali­szu. Na począt­ku roku w „Poli­ty­ce” napi­sa­no o nowym zja­wi­sku: chur­chin­gu. Wier­ni cho­dzą od kościo­ła do kościo­ła szu­ka­jąc takie­go, gdzie nie będzie kaza­nia dla mohe­ro­wych bere­tów, pety­cji w obro­nie RM czy gada­nia o nihi­liź­mie moral­nym złej i paskud­nej mło­dzie­ży, któ­ra gło­su­je na Pali­ka­ta. Moż­na zauwa­żyć, że coraz wię­cej ludzi cho­dzi do kościo­ła gar­ni­zo­no­we­go, gdzie nie się­ga­ją mac­ki nasze­go biskupa.

Morał z tego jest taki, że Kościół w Pol­sce jest głów­nym wspie­ra­ją­cy elek­to­rat Ruchu Pali­ko­ta, bo im wię­cej będzie takie­go glę­dze­nia przy ołta­rzu, tym wię­cej osób będzie gło­so­wać na „nihi­li­stów”. Tro­chę to smut­ne, bo pod­czas gdy Kościół na Zacho­dzie Euro­py sta­je na rzę­sach by przy­cią­gnąć wier­nych do sie­bie, nasz wspa­nia­ły epi­sko­pat raź­nym kro­kiem zmie­rza do prze­pa­ści. Nie wąt­pię w to, że wśród duchow­nych jest wie­lu wspa­nia­łych ludzi o któ­rych pew­nie nawet nie wie­my; szko­da tyl­ko, że na pierw­szej linii stoi Rydzyk z Michalikiem.

PS. Na dzi­siaj star­czy. Nid­gy nie przy­pusz­cza­łem, że na swo­jej stro­nie będę się taki­mi spra­wa­mi zajmować.

Drzewo o niczym

W ostat­niej „Poli­ty­ce” moż­na prze­czy­tać o tym, że film „Drze­wo życia” został uzna­ny jako naj­pierw­szo­rzęd­niej­szy. Szko­da tyl­ko, że nie wia­do­mo, czy jest to pierw­szy – w sen­sie naj­lep­szy fil­my, czy pierw­szy – w sen­sie nalep­szy od koń­ca, czy­li naj­gor­szy film mija­ją­ce­go roku. Tak się skła­da, że jakiś czas temu mia­łem oka­zję go obej­rzeć, więc skła­niam się raczej ku tej dru­giej opinii.

Film jest istot­nie pięk­ny, zdję­cia są – wspa­nia­łe. Pięk­ne zdję­cia, nie­zła muzy­ka. Szko­da tyl­ko, że jest to film zupeł­nie o niczym. Gniot strasz­ny. Bez żad­nej fabu­ły, bez akcji, bez dia­lo­gów. Nie moż­na nawet powie­dzieć, że jest to „glę­dze­nie o niczym”, bo tam nikt zupeł­nie nie glę­dzi. Coś strasz­ne­go. Dwie godzi­ny sie­dzia­łem przed ekra­nem z nie­usta­ją­cą nadzie­ją, że akcja jakoś się roz­krę­ci. Lubię fil­my egzy­sten­cjal­ne, ale takie, z któ­rych coś wyni­ka. A tu – zupeł­nie nie wia­do­mo, co powie­dzieć. Począ­tek jest intry­gu­ją­cy, ale dalej jest coraz gorzej. W fil­mie przed­sta­wio­no – nie wia­do­mo po kie­go grzy­ba – jakieś reak­cje che­micz­ne, zdję­cia kosmo­su etc.; było­by to ład­ne, to praw­da, ale przez minu­tę-dwie. A nie przez minut dwa­dzie­ścia. Z wci­śnię­ty­mi na siłę zdję­cia­mi dino­zau­rów. Żenujące.

Oto, co moż­na prze­czy­tać w inter­ne­cie na forach dyskusyjnych:

To fatal­ny gniot, a nie arcy­dzie­ło. O ile w sto­sun­ku do fil­mu moż­na użyć okre­śle­nia „gra­fo­ma­nia”, to do tego „cze­goś” pasu­je ono idealnie.
(…) „Drze­wo życia” to pseu­do­ar­ty­stycz­ny gniot, uda­ją­cy że ma coś waż­ne­go do powie­dze­nia, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie mówi zupeł­nie nic. W pocię­tych, poszat­ko­wa­nych uję­ciach dosta­je­my pomie­sza­nie roz­pa­czy mat­ki po zmar­łym synu, wspo­mnień z dzie­ciń­stwa bra­ta zmar­łe­go (sta­no­wią­cych zle­pek wsze­la­kich moż­li­wych bana­łów, jakie w kinie powie­dzia­no na temat rodzi­ny), wizji – nie wia­do­mo czy prze­ży­wa­nych we śnie, czy w trak­cie modli­twy – i scen będą­cych nie­udol­nym naśla­dow­nic­twem fil­mów w rodza­ju „Koy­aani­sqat­si” czy „Home” (a cały film wygla­da na nie­udol­ną pró­bę naśla­do­wa­nia „Mr Nobo­dy”). To wszyst­ko pod­la­ne pada­ją­cy­mi z offu pate­tycz­ny­mi wypo­wie­dzia­mi kie­ro­wa­ny­mi do Boga i nie­zno­śnie iry­tu­ją­cą muzy­ką (któ­ra w zało­że­niu mia­ła chy­ba być pod­nio­sła i uro­czy­sta, ale wyszła wła­śnie iry­tu­ją­ca). Pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi sce­na­mi fil­mu nagmin­nie nad­uży­wa­ne są też wyciem­nie­nia, mają­ce chy­ba zaak­cen­to­wać to, jak bar­dzo nic nie wyni­ka ze sce­ny, któ­ra wła­śnie się zakoń­czy­ła, i dać widzo­wi chwi­lę cza­su na zasta­no­wie­nie, dla­cze­go on wła­ści­wie jesz­cze to oglą­da… Wysie­dze­nie dwóch godzin z hakiem na tym „czymś” to napraw­dę wiel­ki wysiłek.

Oce­na na Film­we­bie: 5,8 – jed­nym sło­wem – dno.

Kino i teatr

O ile pamię­tam, wspo­mnia­łem coś ostat­nio o nie­zbęd­nym dla każ­de­go pro­ce­sie odcha­mia­nia. To zna­czy – nie­zbęd­nej koniecz­no­ści obco­wa­nia – od cza­su do cza­su – z kul­tu­rą, na tym ziem­skim pado­le 🙂 W tym roku aka­de­mic­kim byłem się odcha­mić jak dotąd dwa razy: w paź­dzier­ni­ku byłem na fil­mie „Habe­mus Papam”, a zale­d­wie trzy dni temu na bale­cie „Romeo i Julia”. Poza tym czy­tam prze­cież jesz­cze książ­ki i słu­cham dobrej muzy­ki, ale nie wiem, czy to wystar­czy do zeskro­ba­nia cham­stwa powsze­dnie­go. By usu­nąć grub­szą war­stwę potrzeb­na jest tera­pia szo­ko­wa – np. balet albo ope­ra (nawet teatr dra­ma­tycz­ny to chy­ba za mało) 🙂

Na począt­ku – o tym pierw­szym – fil­mie „Habe­mus Papam” w reży­se­rii wło­skie­go reży­se­ra Nan­nie­go Moret­tie­go. Mamy tam też pol­ską repre­zen­ta­cję w oso­bie Jerze­go Stuhra.

To dru­gi film tego reży­se­ra, któ­ry widzia­łem (pierw­szym był „Pokój syna”) i jak zwy­kle reży­ser ten, gra wła­ści­wie w swo­im fil­mie głów­ną rolę. Co wię­cej, jak w poprzed­nim fil­mie, gra tu oso­bę okre­ślo­nej pro­fe­sji – psy­cho­ana­li­ty­ka, i to naj­lep­sze­go. Freud pew­nie by się tu popa­stwił nad skry­wa­ny­mi marzeniami.

Podob­no sam reży­ser jest woju­ją­cym i zatwar­dzia­łem ate­istą, więc gdy zro­bił film o jądrze Kościo­ła Kato­lic­kie­go, od razu eta­to­wi krzy­ka­cze zro­bi­li raban, że na pew­no jest zły i anty­kle­ry­kal­ny. Nic bar­dziej myl­ne­go! Kościół być może jest tutaj poka­za­ny po tro­sze w krzy­wym zwier­cia­dle, ale na pew­no jest to wizja dosyć przy­chyl­na, ale może też tro­chę pobłaż­li­wa. Obraz opo­wia­da bowiem o nie­szczę­snym kar­dy­na­le, któ­ry wbrew wła­snej woli został wybra­ny na papie­ża i pod naci­skiem „opi­nii kar­dy­nal­skiej” zgo­dził się przy­jąć urząd. A potem wpadł w głę­bo­ką depre­sję, na co rzecz­nik Sto­li­cy Apo­stol­skiej – gra­ny przez J. Stuh­ra – posta­no­wił wezwać psy­cho­ana­li­ty­ka. War­to zobaczyć.

Po dru­gie – „Romeo i Julia” w Ope­rze w Pozna­niu. Sytu­acja jest pew­nie taka, jak w przy­pad­ku „Tosci”, gdy pierw­szy raz byłem w ope­rze. Gdy­bym oglą­dał to w tele­wi­zor­ni albo na DVD, wynu­dził­bym się pew­nie okrop­nie. Jed­nak na żywo – jest to świet­ne wido­wi­sko, nawet gdy sie­dzi się na jaskółkach.

Balet jest dosyć naiw­ny pod wzglę­dem prze­ka­zu, takie przy­naj­mniej odnio­słem wra­że­nie. Jest jed­nak bar­dzo suge­styw­ny, więc nawet, jeśli ktoś o nie­szczę­śli­wych kochan­kach nigdy nie sły­szał, to i tak domy­śli się, o co cała afe­ra. Muzy­ka świet­na (i na pew­no lżej­sza, bo bar­dziej współ­cze­sna). Z tego bale­tu pocho­dzi dosko­na­le zna­ny „Taniec rycer­ski”. Szko­da tyl­ko, że sce­no­gra­fia była raczej rozczarowująca.

11 listopada (11.11.11)

I pro­szę – dopie­ro co jed­ne świę­ta się skoń­czy­ły, a już mamy następ­ne. Dzi­siaj bowiem przy­pa­da Świę­to Nie­pod­le­gło­ści, któ­re choć miłe i przy­jem­ne, to nie zapew­nia takich atrak­cji jak Wszyst­kich Świę­tych (w cza­sie któ­rych moż­na upra­wiać grob­bing). No i pogo­da nie jest już taka, jak była, bo znacz­nie się ozię­bi­ło, ale kogo to obcho­dzi, gdy nie trze­ba wca­le z domu wycho­dzić, tyl­ko moż­na grzać kula­sy przy kaloryferze.

Google pamię­ta

Uro­czy­stość, któ­rą dzi­siaj obcho­dzi­my wywo­łu­je nie­ste­ty też tro­chę mie­sza­ne uczu­cia, gdy pomy­śli się o atrak­cjach, któ­re nie­któ­rzy chcą zgo­to­wać innym. Mówię tu o pla­no­wa­nych „mar­szach nie­pod­le­gło­ści” orga­ni­zo­wa­nych przez szo­wi­ni­stów i kse­no­fo­bów z Mło­dzie­ży Wszech­pol­skiej i tym podob­nych róż­nych śmiesz­nych orga­ni­za­cji. W Kali­szu nam to nie gro­zi, ale w więk­szych mia­stach moż­na spo­dzie­wać się burd wywo­ły­wa­nych przez wszech­po­la­ków w asy­ście kibo­li i róż­nych faszy­zu­ją­cych ugru­po­wań. Ich zda­niem marsz jest to marsz patrio­tów, ale jakoś w SJP nie natra­fi­łem na żad­ne stwier­dze­nie suge­ru­ją­ce, że patrio­ta to ktoś, kto bie­ga z pochod­nia­mi po uli­cy krzy­cząc, że „Pol­ska dla Pola­ków” i „Żydzi na Madagaskar”.

Sko­ro wał­ku­ję już ten nie­przy­jem­ny temat, to dodam do tego dru­gi. Cho­dzi mi mia­no­wi­cie o kne­blo­wa­nie ks. Boniec­kie­go. Oczy­wi­ście, sko­ro nale­ży on do zgro­ma­dze­nia maria­nów, to winien jest im posłu­szeń­stwo, bo pew­nie tako­we ślu­bo­wał. Szko­da tyl­ko, że ktoś, kto pod­jął tę decy­zję zapo­mniał o tym, że w ten spo­sób zmu­sza się do mil­cze­nia jeden z nie­licz­nych gło­sów roz­sąd­ku w pol­skim Koście­le. Epi­sko­pat każe nam słu­chać radia ojca-inka­sen­ta, któ­re z chrze­ści­jań­ską miło­ścią bliź­nie­go ma nie­wie­le wspól­ne­go, bo i po co, sko­ro łatwiej wci­skać ludziom kit – a zabra­nia wypo­wia­da­nia się czło­wie­ko­wi, któ­ry robi co może, by nie znie­chę­cać (bo w tej mate­rii Epi­sko­pat radzi sobie świet­nie), a wręcz zachę­cać do Kościo­ła. Cie­ka­we, kie­dy sza­now­na Kon­fe­ren­cja zre­flek­tu­je się, że w ten spo­sób postę­pu­jąc szko­dzi przede wszyst­kim sobie.

Odliczanie do jesieni

Dzi­siaj, po godzi­nie 11 ofi­cjal­nie roz­pocz­nie się jesień. Tak więc ja, korzy­sta­jąc z ostat­ków lata (pół godzi­ny) jesz­cze coś napi­szę. Trud­no doko­ny­wać jakie­kol­wiek pod­su­mo­wa­nia lata, bo po co – było ono bar­dziej niż zwy­czaj­ne. Ale lato, to jed­nak lato – czy­li przede wszyst­kim wolne.

Lato, to dla mnie zawsze czas czy­ta­nia ksią­żek i jeż­dże­nia na rowe­rze – w tym roku pod tym wzglę­dem było gorzej, bo nie odby­łem wie­lu dale­kich rowe­ro­wych wypraw, a wła­ści­wie to chy­ba ani jed­nej; może uda mi się to jesz­cze jesie­nią nad­ro­bić. Ale, gdy jeż­dżę na rowe­rze, to robię też zdję­cia. Czę­sto cał­kiem udane.

W dro­dze do Żydo­wa na rowerze

§

Z inter­ne­tu:

Poza tym świet­nie się skła­da, bo jesień, to moja ulu­bio­na pora roku.

A to jest dwu­set­ny wpis na blogu.

5 kroków do lepszego radzenia sobie z pocztą elektroniczną

5 Easy Steps to Stanch the E‑Mail Flo­od – NYTimes.com.

Na górze znaj­du­je się link do cie­ka­we­go arty­ku­łu ze stro­ny NYTi­me­sa (nie­ste­ty teraz rza­dziej oglą­dam tę witry­nę ze wzglę­du na ogra­ni­cze­nia, któ­re wpro­wa­dzi­li). Doty­czy on pro­ble­mów ze zbyt wiel­ką ilo­ścią e‑maili, któ­re nawie­dza­ją skrzyn­ki odbior­cze nie­któ­rych ludzi.

Na począt­ku autor wspo­mi­na Davi­da Alle­na, któ­ry wymy­ślił meto­dę Get­ting Things Done – tym samym uczy­nił on prze­mysł z same­go spo­so­bu sor­to­wa­nia e‑maili (war­to odwie­dzić jego stro­nę – jak moż­na zara­biać na wci­ska­niu ludziom ciemnoty).

Autor arty­ku­łu pod­cho­dzi do pro­ble­mu tro­chę bar­dziej racjo­nal­nie, bo zda­je sobie spra­wę z tego, że ludzi, któ­rzy są dosłow­nie zasy­py­wa­ni maila­mi jest nie aż tak wie­le. Daje kil­ka uży­tecz­nych rad:

  1. Nie orga­ni­zuj, tyl­ko szu­kaj – fol­de­ry i ety­kie­ty w skrzyn­kach odbior­czych są faj­ne, ale uży­wa­nie ich zaj­mu­je względ­nie wie­le cza­su. Poza tym – jak autor traf­nie zauwa­żył – pro­blem może powstać, gdy jakąś wia­do­mość zapo­mni­my dodać do fol­de­ru i jej aku­rat po pew­nym cza­sie będzie­my szu­kać. Zamiast tego fak­tycz­nie lepiej jest szu­kać. Więk­szość pro­gra­mów do odbie­ra­nia pocz­ty a tak­że inter­ne­to­wych ser­wi­sów słu­żą­cych do tego wypo­sa­żo­nych jest w pro­ste (i zara­zem skom­pli­ko­wa­ne) wyszu­ki­war­ki, któ­re uła­twia­ją zna­le­zie­nie żąda­nej wia­do­mo­ści. Z wła­sne­go doświad­cze­nia wiem, że ety­kie­ty są przy­dat­ne – bo poma­ga­ją one zawę­zić pole poszu­ki­wa­nia. Bo prze­cież, gdy ktoś ma w fol­de­rze kil­ka­set wia­do­mo­ści, to przej­rze­nie jed­nej po dru­giej i tak zaj­mie wie­le czasu.
  2. Blo­kuj – przy­cho­dzi do nas wie­le listów, któ­rych wca­le nie chcie­li­by­śmy otrzy­my­wać. Zwy­kle są one od jakiś insty­tu­cji – w tej sytu­acji więk­szość poczt inter­ne­to­wych jest wypo­sa­żo­nych w narzę­dzie pozwa­la­ją­ce zablo­ko­wać dane­go adre­sa­ta. Poza tym war­to roz­wa­żyć, czy nie wypi­sać się z róż­no­ra­kich biu­le­ty­nów, ofert pro­mo­cyj­nych – któ­rych i tak zwy­kle nie czy­ta­my (choć dzię­ki takie­mu biu­le­ty­no­wi ja dowie­dzia­łem się o tym artykule).
  3. Książ­ka adre­so­wa w e‑poczcie – autor zauwa­ża, że być może nie war­to pro­wa­dzić skru­pu­lat­nie książ­ki adre­so­wej ze wszyst­ki­mi e‑mailami. Tak jest w Gma­ilu – wszyst­kie adre­sy e‑mail zapi­su­ją się tak czy owak automatycznie.

Ja takich pro­ble­mów nie mam (a przy­naj­mniej nie w takiej ska­li), ale zaczy­nam coraz odważ­niej usu­wać nie­chcia­ne e‑maile. Pozdrawiam.

PS. Po chwi­li namy­słu przy­szedł mi jesz­cze jeden pro­blem do roz­wa­że­nia: jak korzy­stać z pocz­ty inter­ne­to­wej – poprzez apli­ka­cję na stro­nie inter­ne­to­wej, czy przez pro­gram na kom­pu­te­rze? Do dzi­siaj nie uda­ło mi się na to pyta­nie zna­leźć odpo­wie­dzi, dla­te­go uży­wam stro­ny Gmail.com.

Jeszcze raz o kartach

Parę dni temu napi­sa­łem o dosyć kon­tro­wer­syj­nej spra­wie pro­wi­zji za uży­wa­nie kart płat­ni­czych – pro­wi­zji rzecz jasna pobie­ra­nych przez fir­my typu Visa i Master­card, któ­rych pazer­ność jest znacz­nie więk­sza, niż przy­pusz­cza­łem. Moż­na o tym poczy­tać na ban­ko­wym blo­gu Macie­ja Sam­ci­ka.

Każ­dy z nas spo­tkał się chy­ba z sabo­ta­żem sprze­daw­ców, pole­ga­ją­cym na znie­chę­ca­niu klien­tów do pła­ce­nia kar­tą. Sprze­daw­cy w skle­pach i punk­tach usłu­go­wych wolą gotów­kę, bo od trans­ak­cji opła­co­nych bile­ta­mi Naro­do­we­go Ban­ku Pol­skie­go nie muszą pła­cić ban­kom pro­wi­zji (m.in. słyn­nej opła­ty inter­chan­ge). Stąd też w skle­pach „Żab­ka” ter­mi­na­le do płat­no­ści bez­go­tów­ko­wych zwy­kle są „nie­czyn­ne”, zaś w wie­lu punk­tach sprze­daw­cy, widząc w ręce klien­ta kar­tę, pyta­ją, czy na pew­no ów klient nie ma ocho­ty zapła­cić gotów­ką. Znam nawet wła­ści­cie­la skle­pu, któ­ry udzie­la 4% raba­tu każ­de­mu, kto zapła­ci gotów­ką zamiast kartą.

To powin­no dać do myśle­nia pazer­nym ban­kow­com i sze­fom orga­ni­za­cji płat­ni­czych Visa i Master­Card, kąpią­cym się w skarb­cach peł­nych bank­no­tów. Na opła­tach pobie­ra­nych od skle­pów Visa, Master­Card i ban­ki zara­bia­ją rocz­nie okrą­gły miliard złotych.

Wię­cej tutaj.

Rocznicowy cyrk smoleński

Ufff… Zbio­ro­wym wysił­kiem prze­trwa­li­śmy jakoś śmier­cio­no­śne i obłą­kań­cze miste­rium obcho­dów rocz­ni­cy kata­stro­fy w Smo­leń­sku. Jak ktoś nie włą­czał tele­wi­zo­ra, to miał szan­sę, że ciśnie­nie nie wzro­śnie mu nad­mier­nie oglą­da­jąc wypo­wia­da­ne w ilu­mi­na­cyj­nej eks­ta­zie sło­wa Kaczyń­skie­go, że „«zosta­li zdra­dze­ni o świ­cie»”. Na uli­cę (ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia) wylę­gły zastę­py pre­nu­me­ra­to­rów „Gaze­ty Pol­skiej” z jej redak­to­rem naczel­nym gło­szą­cym róż­no­ra­kie para­no­idal­ne tezy.

Poja­wił się nowy pro­jekt pomni­ka, naresz­cie taki, któ­ry ewen­tu­al­nie moż­na­by przy­jąć. Ja od począt­ku jestem prze­ciw­ni­kiem sta­wia­nia pomni­ków, a w szcze­gól­no­ści pod Pała­cem Pre­zy­denc­kim. Uwa­żam, że z miej­sca urzę­do­wa­nia pre­zy­den­ta nie moż­na robić mau­zo­leum. Adam Małysz zadał pyta­nie, któ­re wie­lu cisnę­ło się na usta: jak to moż­li­we, że czci się zmar­łe­go w miej­scu jego pracy?

Ofia­ry kata­stro­fy mają już całą masę tablic ku czci, pomnik na Powąz­kach (jak naj­bar­dziej zasłu­żo­ny) i Wawel nie­mal­że na wła­sność. Pro­jekt świetl­nych kolumn jest nie­zły, bo jest wła­ści­wie pierw­szym pomy­słem, któ­ry nie nosi zna­mion szwan­ko­wa­nia mózgu jego pro­jek­tan­tów… to zna­czy, nie­zu­peł­nie. Był­by to pomnik będą­cy raczej insta­la­cją arty­stycz­ną, a sym­bo­li­ka jest umiar­ko­wa­na, nie ma nad­mia­ru pato­su. Tak więc, jak napi­sa­ła D. Jarec­ka „wszy­scy ode­tchnę­li”… Ale niezupełnie:

Pro­mie­nie mia­ły­by wycho­dzić z reflek­to­rów umiesz­czo­nych w chod­ni­ku, a każ­dy reflek­tor – zapo­wia­da autor pro­jek­tu – opra­wio­ny był­by w rodzaj ryn­gra­fu z nazwi­skiem zmar­łe­go. A ja uwa­żam, że tam, gdzie ryn­graf, musi być miecz. A tam, gdzie miecz, musi być tak­że i honor, i zemsta. Szy­chal­ski mówi też, że inspi­ro­wał się słu­pa­mi świa­teł na miej­scu nowo­jor­skie­go Gro­und Zero. Jak wia­do­mo, była to for­ma upa­mięt­nie­nia ofiar zama­chu. Stąd już pro­sta dro­ga do kon­klu­zji, jaką widzia­łam na jed­nej z flag powie­wa­ją­cych w cza­sie rocz­ni­co­wej demon­stra­cji przed Pała­cem Pre­zy­denc­kim: „To był zamach”. For­ma świetl­ne­go pomni­ka jest może i nowo­cze­sna, ale treść, jaką nie­sie, już mniej: wal­ka, odwet, atak.

Wię­cej… http://wyborcza.pl/1,75968,9436740,Pomnik_mgly.html#ixzz1JZS8NOIs

Jak już poświę­cam cały post na ten cyrk, to będę to cią­gnąć dalej.

W „Poli­ty­ce” zamiesz­czo­no cie­ka­wą rela­cję wyda­rzeń z Kra­kow­skie­go Przedmieścia:

Jak moż­na było prze­wi­dy­wać, Kra­kow­skie Przed­mie­ście w War­sza­wie zosta­ło zaanek­to­wa­ne na spe­cy­ficz­ne naro­do­we teatrum, z ory­gi­nal­ną dra­ma­tur­gią, rekwi­zy­ta­mi, akto­ra­mi i suflerami. (…)

W sobo­tę, o godz. 14 star­sza pani robi pierw­szy ołta­rzyk z przy­wią­za­nych do latar­ni por­tre­tów śp. pre­zy­den­ta z mał­żon­ką. Roz­da­je zdję­cia z ubie­gło­rocz­nej żało­by. Pod ołta­rzyk dołą­cza­ją kolej­ne panie, wita­jąc się jak sta­re znajome. (…)

Tłum prze­no­si się pod amba­sa­dę [Rosji]. (…) Tu – jest – Polska! (…)

Tym­cza­sem pod pała­cem na Kra­kow­skim ludzie szep­cą róża­niec. Mło­da kobie­ta przy­no­si worek meda­li­ków z Mat­ką Boską. Jest akcja – nale­ży po cichu obło­żyć nimi teren wokół pała­cu, wci­ska­jąc meda­li­ki mię­dzy szpa­ry chod­ni­ka. Obo­wią­zu­je cał­ko­wi­ty zakaz han­dlu zniczami. (…)

Zbli­ża się sym­bo­licz­na godz. 8.41. Księ­ża przed kościo­łem udzie­la­ją komu­nii. Ludzie klę­ka­ją na chodnikach. (…)

«Od powie­trza, gło­du, ognia, woj­ny TVN‑u i PO – wybaw nas Panie.»

Źró­dło: A. Dąbrow­ska, J. Dzia­dul, J. Cie­śla, E. Giet­ka, W. Mar­kie­wicz, R. Socha „Taka nasza pamięć” [w:] „Poli­ty­ka” nr 16 (2803), 16 kwiet­nia 2011

Do tego wszyst­kie­go docho­dzi jesz­cze afe­ra z tabli­cą w miej­scu kata­stro­fy. Dla mnie jest jasne, że MSZ nic w tej spra­wie nie zro­bi­ło, aby przy­pad­kiem nie ura­zić rodzin ofiar, któ­re w dużej mie­rze hoł­du­ją mono­po­lo­wi na żało­bę. Wia­do­mo, że jeśli pol­skie służ­by coś by z tym zro­bi­ły, zaraz zosta­ły­by uzna­ne za „wro­gów RP”, „zaprzań­ców” etc. etc.

Oto bowiem dwie smo­leń­skie wdo­wy, panie Kur­ty­ko­wa i Mer­to­wa, nale­żą­ce do gro­na tych kil­ku demon­stru­ją­cych nie­ustan­ne nie­za­do­wo­le­nie ze wszyst­kie­go, co robią Rosja­nie i pań­stwo pol­skie oraz mają wła­sne pomy­sły, ucho­dzą pra­wie za naro­do­we boha­ter­ki, a przed­mio­tem ata­ku są wszy­scy inni. Przede wszyst­kim oczy­wi­ście Rosja­nie, któ­rych ska­za­no za wywo­ła­nie skan­da­lu, zanim kto­kol­wiek zapy­tał, skąd ta tabli­ca w Smo­leń­sku się wzię­ła, ale tak­że nasze Mini­ster­stwo Spraw Zagra­nicz­nych. Kry­ty­ka MSZ jest oczy­wi­ście słusz­na, bowiem jeże­li przez kil­ka mie­się­cy ze zwy­czaj­ne­go stra­chu przed smo­leń­ski­mi wdo­wa­mi, kie­ru­ją­cy­mi się podob­no „odru­chem ser­ca” (to nad­zwy­czaj­nie mod­ne okre­śle­nie zacho­wa­nia Pań, któ­re spro­ku­ro­wa­ły ten skan­dal) lub z dość roz­po­wszech­nio­ne­go w Pol­sce myśle­nia, że prze­cież „jakoś to będzie” i lepiej awan­tu­ry w kra­ju nie wywo­ły­wać, nie robi się nic, to uspra­wie­dli­wie­nia nie ma. Oczy­wi­ście, jaka mogła­by być awan­tu­ra, gdy­by to Pola­cy usu­nę­li tabli­cę, wyobra­zić sobie nie­trud­no. Przy­kła­dów kon­flik­tów wła­ści­wie bez powo­du mamy aż nadmiar.

Źro­dło: Skrót myślo­wy – Blog J. Paradowskiej