Parę tygodni temu oglądałem brytyjski film dokumentalny „Nasza stara klasa”.
Czy ktoś w wieku 30-kilku lat może chcieć wrócić do szkolnej ławy? Okazuje się, że owszem. Film opowiada o pewnym mężczyźnie ze Szkocji, który już jako dorosły człowiek postanowił, że ponownie zapisze się do liceum.
Film jest w gruncie rzeczy dosyć przygnębiający, ale wywarł na mnie na tyle silne wrażenie, spośród wielu dokumentów, jakie oglądam, że postanowiłem o nim tutaj na stronie internetowej wspomnieć.
Oczywiście po latach jego koledzy/koleżanki z klasy zorientowali się, że ich współuczeń był kilkanaście lat od nich starszy, chociaż nie było tego po nim widać. Najlepsze jest to, że on chodził do tej szkoły… kilkanaście lat wcześniej. I nauczyciele się nie zorientowali, że uczą kogoś, kogo uczyli już lata wcześniej.
Dokument opowiada o manipulacji, marzeniach, patologiach systemu edukacji… warto obejrzeć.
Prawie tydzień temu wróciłem z Lublina, więc mogę w końcu podzielić się jakimiś swoimi przemyśleniami. Dla kogoś, kto całe życie mieszka w Wielkopolsce, Lublin jest terenem odległym. Jednak jest to po prostu duże miasto, które nie różni się od Poznania czy Wrocławia.
Na uwagę zasługuje starówka, która jednak budzi moje mocno mieszane uczucia. Niewątpliwie jest ona oryginalna, w tym sensie, że zachowała się z dawnych czasów aż do dzisiaj, co nie jest u nas regułą. Jest więc bardzo ciekawa, pełna oryginalnych miejsc. Jej architektura i topografia różni się również trochę od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni bardziej na zachodzie: choćby ułożenie Rynku, znajdującego się na nim Trybunału (ratusz jest poza murami starego miasta i jest raczej nietypowy), inny układ ulic.
Niestety starówka traci po bliższym przyjrzeniu. I wcale nie dlatego, że jest pełna rozpadających się, odrapanych kamienic (co ma swój urok), ale z przyczyn zupełnie prozaicznych. Jest to po prostu skansen. To znaczy, nikt tam właściwie nie mieszka, wieczorem okna kamienic, nawet tych wyglądających nieźle, są ciemne. Niestety jest to choroba trawiącą polskie centra miast: śródmieścia są zamieniane w wesołe miasteczka dla turystów, składające się z knajp i pijalni wódki. Zapomina się jednak o tym, że miasto jest żywe wtedy, gdy żyją w nim mieszkańcy. Natomiast w wielu centrach miast te tereny pustoszeją, bo po prostu życie w nich staje się niemożliwe. Można powiedzieć, że miejsca turystyczne padają ofiarą swojego sukcesu. I jest to problem nie tylko w Wenecji czy w Barcelonie, ale jak widać, także w Krakowie (którego centrum zamienione jest w miejsce libacji dla zagranicznych turystów), Gdańsku (sytuacja na Długim Targu jest podobna) i pewnie w jeszcze innych miejscach. W Kaliszu te negatywne zjawiska nie przybrały aż tak na sile (w końcu Kalisz nie jest miastem turystycznym, bo i nie ma niczego do zaoferowania, ale może to i lepiej), ale też widać, że centrum miasta jest raczej miejscem, z którego ludzie się wyprowadzają, niż do którego się wprowadzają. Winna jest na pewno po części przestarzała architektura, nieprzystająca do wymogów dla budynków mieszkalnych w XXI wieku.
Tak więc starówka lubelska jest martwa i za Bramą Krakowską poza knajpami i pubami nie ma właściwie niczego, a chodzenie po niej jest na dłuższą metę depresyjne – bo to takie nie-miasto. Ogląda się to jak skansen – i mieszka się tam też pewnie niezbyt dobrze. Rozmawiałem z jedną z mieszkanek Lublina, która stwierdziła, że jest to wina tego, że starówka stała się siedzibą dla tak-zwanej-patologii, którą ostatecznie stamtąd wysiedlono, ale za nim się to stało, cała dzielnica upadła. To podobna sytuacja, jak na Kazimierzu w Krakowie.
Trybunał (na Rynku)Brama grodzkaBrama krakowskaKamień nieszczęściaŚmietniki to jakiś znak, że jeszcze nie wszyscy mieszkańcy się wynieśliPlac Po Farze
Przykład ciągle żywego starego miasta to np. Byczyną (wpisy z 2019 i z 2020)
Wybrałem się do lasku, w którym ostatnią rzetelną wycieczkę miałem w czerwcu 2021 roku (tzn. przeszedłem parę kilometrów); a przecież to niedaleko i lasek też jest ciekawy. Pogoda była zupełnie inna, niż 2 tygodnie temu. Chociaż jest luty, to było bardzo ciepło; wiał lekki wietrzyk, słońce świeciło, ale delikatnie.
Początek roku był ciepły, za to od końca stycznia robiło się co raz zimniej. Bardzo dużo padało. Pogoda była chlapowata i odechciewało mi się gdziekolwiek wychodzić. To odpowiedź na pytanie, dlaczego przez cały miesiąc nie pojechałem „w teren”. Dopiero w ostatnią niedzielę stycznia zebrałem się, aby pojęchać do Rezerwatu.
Był lekki mróz, niebo było zachmurzone. W gęstym lesie nie było zbyt jasno. Jednak zima to tak naprawdę najlepsza pora na odwiedzenie lasu: nie ma komarów, ani innych robali; jednocześnie nie ma też liści na krzakach i można wejść w miejsca normalnie niedostępne.
Odwiedziłem miejsce, w którym przez las przepływa strumień. Bardzo często strumień jest bez wody, która pojawia się tylko w okresach wilgotnych – na wiosnę i jesienią. Tym razem jednak, ku mojemu zdziwieniu, strumień był wypełniony wodą. Pewnie była to zasługa wcześniejszych opadów.
Cały dzień świeciło zimowe słońce oświetlające drzewa
Na zakończenie roku postanowiłem wybrać się do trochę odleglejszego lasu.
Pogoda nie jest ani trochę zimowa. Mrozy i śniegi są w tej chwili wspomnieniem, chociaż jest możliwe, że jeszcze powrócą (prawdziwa zima nieraz zaczyna się dopiero w styczniu lub w lutym). Teraz jest wiosenno-jesiennie (fuj, nie cierpię wiosny). Ale wczoraj było bardzo przyjemnie: było ok. 7º i świeciło słońce. Z jednej strony można było zrobić lepsze zdjęcia, bo teren był oświetlony, ale niestety często też zdjęcia były „pod słońce”. Dzisiaj natomiast pogoda przechodzi samą siebie, bo jest kilkanaście stopni.
Las, do którego pojechałem, odkryłem 2 lata temu i od tego czasu jeżdżę do niego 2 – 3 razy do roku. Jest o tyle ciekawy, że teren nie jest płaski, tylko jest urozmaicony, a poza tym w środku znajdują się stawy. Wczoraj woda była nie we wszystkich; jeden natomiast jest już zupełnie zarośnięty i istnieje tylko na mapie.
Teren jest bardzo malowniczy, ale tez bardzo zaśmiecony. I to nie tylko przy drodze, ale także w głębi lasu znajdują się wywalone wysypiska śmieci – ale to bardzo charakterystyczne dla wsi, że wszędzie tam, gdzie można wjechać samochodem, zaraz robi się śmietnik (a tam niestety można wjechać), pewnie w związku ze stawami.
Las rozświetlony słońcemNad zarośniętym stawemSosenki
Jak co roku późną jesienią, a właściwie na początek zimy, wybrałem się na północ, do Środkowej Wielkopolski, aby kolejny raz podjąć próbę penetracji Puszczy Pyzdrskiej. Do samej puszczy tym razem było daleko, bowiem lasów tam nie ma (a przynajmniej nie aż tak wiele) – wybrałem się tak naprawdę do Nadwarciańskiego Parku Krajobrazowego, który stanowi północną granicę Puszczy Pyzdrskiej.
Rzecz jasna nie mogłem nie odwiedzić (już po raz trzeci) ujścia Prosny do Warty nieopodal Pyzdr. Tak się złożyło, że chociaż ogólnie było pochmurnie, wtedy na chwilę wyszło słońce i zrobiło się nie dość, że dosyć ciepło, to jeszcze mogłem zrobić niezłe zdjęcia.
Ujście Prosny do Warty jest takim punktem granicznym, bo z jednej strony coś się kończy – rzeka Prosna, która biegła kilkaset kilometrów, ale też coś się zaczyna – bo odtąd stanowi część znacznie większego organizmu, jakim jest Warta – rzeka, która w tamtym miejscu wygląda naprawdę potężnie i imponująco (aż dziwne, że dalej na północ, w Poznaniu, zamienia się w taki wąski kanałek).
Kościół w ChoczuBarokowe wnętrze kościoła w ChoczuTypowy wielkopolski krajobraz pól, łąk i lasówRuiny wiatraka Ciemierowie-KoloniiProsna wyskakuje zza zakrętuUjście Prosny (po lewej) do WartyWarta
Tym razem nie pojechałem do Wrąbczynka, aby przejść się drogą Świętego Jakuba biegnącą przez dzikie tereny wokół Warty. Zamiast tego pojechałem na drugi brzeg rzeki, do innej atrakcji. Jakiś czas temu przeczytałem w internecie o wydmach śródlądowych. Cóż, uczciwie powiem, że trochę mnie rozczarowały, chociaż jest to kwestia mocno indywidualna. Po pierwsze, myślałem, że będą nad rzeką (jak plaża). W rzeczywistości są to łachy piachu wśród lasów i łąk. Po drugie, myślałem, że będą większe. Powiem szczerze, że gdy po 2 kilometrach marszu do nich dotarłem, nie za bardzo chciało mi się po samych wydmach chodzić. Zamiast tego poszedłem jeszcze kilkaset metrów, aby ponownie podziwiać Wartę.
W ostatnich dniach listopada robi się ciemno już ok. 15.00, a ja nie chciałem wracać po ciemku. Dlatego nie miałem zbyt wiele czasu. Wstąpiłem więc jeszcze, dosłownie na chwilę, do Lądu, aby chociaż przez parę minut popatrzeć na majestatyczne opactwo. Muszę się kiedyś zebrać, aby w końcu je zwiedzić.
Wycieczkę zakończyłem w Zagórowie, z którego wróciłem już do Kalisza.
Nieopodal Kalisz znajduje się ładny, zróżnicowany las. Las leży nad łąką, a łąka nad rzeką. Las przecięty jest strumieniami, znajdują się w nim także niewielkie zbiorniki wodne. Dzięki temu jest zdecydowanie ciekawszy, a krajobraz urozmaicony.
Późną jesienią słońca jest niewiele. Całe dnie bywają zachmurzone. Ale tego dnia, na przełomie listopada i grudnia, akurat wyszło na chwilę słońce.
Piesek czekaŚródleśne stawyWyszło trochę słońce
Od kilku już lat jeżdżę ok. 30 – 40 km do Kalisza w „dąbrowy”. Jest to bardzo szumna nazwa na kompleks leśny znajdujący się pomiędzy Ostrowem Wielkopolskim a Kaliszem. Ale jak się jedzie drogą, to rzeczywiście widać w oddali rozległą ścianę lasu. Wśród nich są również lasy liściaste i to całkiem ciekawe. Częściowo chronione są rezerwatami przyrody, w których znajdują się m.in. lasy dębowe.
Niestety w połowie listopada las nie jest już tak zachęcający; to znaczy jest zachęcający, jednak nie ma już złotych liści. W szczególności, że było pochmurno.
Latem jest tam bardzo zielono, krzaki są tak wysokie, że z trudem można przejść. Jesienią wędrówka jest łatwiejsza i można wejść w zakamarki normalnie niedostępne.
11 listopada wychodzę rano na dłuższy spacer, żeby choć przez chwilę nacieszyć się otaczającym spokojem (który niestety następuje bardzo rzadko). Dzisiaj było ciepło, chociaż nie aż tak, jak 1 listopada, ale bardzo mokro.